Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi yeti91 z miasteczka Gorlice/Kraków. Od 1 maja 2009r. przejechałam 48545.26 kilometrów w tym 3908.42 w terenie. Toczę się powoli, ale cały czas do przodu ;P z prędkością średnią 18.84 km/h.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Grupetto Gorlice 2


Najciekawsze wyprawy:



Kwiatuszki alpejskie Passo dello Stelvio
Passo dello Stelvio 2010


Dookoła pomniejszone
Dookoła Polski 2009


Pielgrzymka pomniejszone
Pielgrzymka Rowerowa Rzeszów-Dębowiec 2009


Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy yeti91.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Passo dello Stelvio 2010

Dystans całkowity:3356.35 km (w terenie 144.50 km; 4.31%)
Czas w ruchu:181:33
Średnia prędkość:16.77 km/h
Maksymalna prędkość:67.39 km/h
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:115.74 km i 6h 58m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Home

Wtorek, 17 sierpnia 2010 · dodano: 17.08.2010 | Komentarze 1

Udało się :) osiągnąć nasz cel i szczęśliwie wrócić do domu. W niedzielę wjechaliśmy do Polski, a od wczoraj jestem w Gorlicach. Mam nadzieję, że szybko zbiorę myśli i nie będziecie musieli długo czekać na relację. Kolejna dłuższa wyprawa za mną bogata w przemyślenia, które przydadzą się w organizowaniu następnych tego typu wyjazdów. A tymczasem proszę o cierpliwość, fotki i tekst powinny się wkrótce pojawić. Dziękuję za towarzystwo na trasie i za duchowe wsparcie.
Na razie wrzucam linka do zdjęć z mojego aparatu. Nie ma ich zbyt wiele, bo za wolno jadę i nie mam czasu na focenie ;P jak tylko dostanę namiary na zdjęcia chłopaków to je gdzieś tutaj zamieszczę.

Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Passo dello Stelvio - podsumowanie

Wtorek, 17 sierpnia 2010 · dodano: 26.08.2010 | Komentarze 4

Takie małe podsumowanie w liczbach i nie tylko.
czas: 29 dni
dystans: 3356,35km
suma podjazdów: 29 280m
najwyższy punkt wyprawy: Passo dello Stelvio 2758m n.p.m.
najdłuższy dystans dzienny: 194km (1 dzień)
największa dzienna suma podjazdów: 2450m
Koszty:470zł + rzeczy zgubione
Odwiedzone kraje: Słowacja, Austria, Włochy, Szwajcaria, Słowenia, Chorwacja, Węgry
1. Dzień pierwszy
2. Dzień drugi
3. Dzień trzeci
4. Dzień czwarty
5. Dzień piąty
6. Dzień szósty
7. Dzień siódmy
8. Dzień ósmy
9. Dzień dziewiąty
10. Dzień dziesiąty
11. Dzień jedenasty
12. Dzień dwunasty
13. Dzień trzynasty
14. Dzień czternasty
15. Dzień piętnasty
16. Dzień szesnasty
17. Dzień siedemnasty
18. Dzień osiemnasty
19. Dzień dziewiętnasty
20. Dzień dwudziesty
21. Dzień dwudziesty pierwszy
22. Dzień dwudziesty drugi
23. Dzień dwudziesty trzeci
24. Dzień dwudziesty czwarty
25. Dzień dwudziesty piąty
26. Dzień dwudziesty szósty
27. Dzień dwudziesty siódmy
28. Dzień dwudziesty ósmy
29. Dzień dwudziesty dziewiąty
Przejechaliśmy przez 7 państw, 4 stolice, zdobyliśmy 12 przełęczy alpejskich, w tym 5 o wysokości przekraczającej 2000m n.p.m. Przeżyliśmy chwile radości ze zdobycia podjazdów, ale też chwile niezadowolenia, bo na wyprawie czasem ciężko znieść negatywne cechy charakteru, które w normalnym życiu aż tak nie przeszkadzają. Poznaliśmy również mnóstwo przyjaźnie nastawionych ludzi, tych którzy nas przyjęli pod swój dach, czy też na swoją trawę oraz tych spotkanych na trasie. Każde miłe, pokrzepiające słowo, gest były dla nas niezwykle cenne. Nigdy nie zapomnę dopingu innych kolarzy podczas wjazdu na Hochtor czy na Stelvio. Jechałam niby sama, ale tak naprawdę byli ze mną wszyscy którzy mnie wyprzedzali. Mimo, że nie było takiej gonitwy jak rok temu na Dookoła Polski, to jednak wycieczka ta miała charakter raczej sportowy. Przynajmniej w moim przypadku, kiedy nie miałam czasu, żeby zatrzymać się na górze aby podziwiać widoki, zrobić fotki, mam wrażenie, że najpiękniejsze fragmenty przejechaliśmy tranzytem. To wszystko dało mi dużo do myślenia jak ważne jest, aby dobrać się pod względem tempa. O ile jadąc we dwoje szybsza osoba nie ma wyjścia i poczeka, o tyle w większej grupie nie jest to takie proste. Nie każdy potrafi dostosować się do tempa najsłabszego, czy też poczekać tyle, żeby dać mu wystarczająco dużo czasu na odpoczynek na szczycie. Nie mogę narzekać na brak formy, zrobiłam wiele, aby alpejskie podjazdy nie odbiły się negatywnie na moim zdrowiu i podejrzewam, że gdyby nie mój trening przed wyprawą, to miałabym problemy, żeby wjechać tam na pusto. Niestety jestem kobietą i tego nie zamierzam zmieniać. Jak każda kobieta miewam też gorsze dni i nie moja wina, że akurat wypadły one podczas najcięższych fragmentów trasy. Mimo tego, że w moim odczuciu nie wszystko było idealne, to na pewno podróż ta przesadnie nazwana podróżą życia pozostanie na zawsze w pamięci. Nie planuję jeszcze następnych wakacji, dużo zależy od studiów, od tego ile będę miała wolnego czasu. Być może uda mi się jako geograf wyruszyć na wyprawę naukową niekoniecznie rowerem, jednak jeżeli już pojadę na dwóch kółkach, to chciałabym, żeby tym razem podróż miała charakter mniej sportowy, tak aby dokładnie poznać topografię i kulturę danego regionu.


Dane wyjazdu:
105.00 km 0.00 km teren
05:10 h 20.32 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXIX THE END

Poniedziałek, 16 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

I tym sposobem nasza wyprawa dobiegła końca. Żegnamy się z Markiem i Piotrkiem i jedziemy do Gorlic, do domu. Na początku strasznie mi lata tylne koło, czuję, że jest luz na piaście albo coś w tym stylu. Okazało się, że Piotrek nie zapiął szybkozamykacza i jechałam cały czas z otwartym. Po dokręceniu jest ok, ale z górki wolę nie szaleć. Do Sącza docieramy szybko i robimy sobie przerwę pod centrum. Podczas tego postoju mijają nas Aniasz z Patrykiem, którzy po nas wyjechali. Nie wiem jakim cudem mogliśmy ich nie zobaczyć, w każdym razie później docierają do nas i wracamy już w czwórkę. Na Ropskiej dłuższa przerwa na kotlety i kulki, a potem sypanko do Gorlic. Najpierw wszyscy odwożą mnie, ja zostawiam przyczepę pod garażem i jadę odwieźć Tomka. Pożegnanie w stylu dzięki za 29 dni, odezwę się ponownie za rok jak mi się znowu plany posypią i wracam z Aniaszem do mnie. Powrót do normalności... nie był tak bolesny jak przed rokiem. Chciałam zrobić niespodziankę, ale chyba rodzinka coś przeczuła, że dzisiaj wrócę ;)
CZYTAJ OD POCZĄTKU


Dane wyjazdu:
110.28 km 15.00 km teren
06:25 h 17.19 km/h:
Maks. pr.:55.01 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXVIII Gdy na szczycie wielka burza

Niedziela, 15 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Dzisiejszy dzień nie powinien należeć do ciężkich, do Krościenka mamy niedaleko, właściwie tylko podjazd pod przełęcz Magurską z kilkoma mniejszymi, a jednak pogoda potrafi wszystko umilić.

Odjeżdżamy
Najpierw jedziemy drogą wzdłuż rzeki, obok, której gdzieniegdzie wystają wapienne skałki. Może takie widoki nas już nie zachwycają, ale kto kiedykolwiek miał coś wspólnego ze wspinaniem, to wie co się czuje nawet na sam widok kawałka skały ;)

Może uda mi się wkrótce powrócić do łojenia... To taka mała dygresja, tymczasem wracam do wyprawy. Po przejechaniu tunelu skręcamy na drogę prowadzącą do Hrabusic. Podjazd na ponad 900m zdobywamy szybko i bezboleśnie, bo przewyższenie jest niewielkie. Pod szczytem mijamy robotnika siedzącego na środku drogi obok koparki i palącego ognisko. Sprzętu w nocy pilnował czy co? Asfalt kiepski, nie szalejemy na zjeździe. Czekamy na Marka, który musi uważać na zjazdach, zwłaszcza o takiej nawierzchni i sypiemy do Kezmaroku, przed którym zatrzymujemy się w sklepie i doładowujemy akumulatory przed podjazdem. Tatry niestety za chmurami, widać tylko ich kontury, a chmury nie wróżą nic dobrego. W Spiskiej Beli jesteśmy już z każdej strony otoczeni przez burzę. Mimo to rozpoczynamy podjazd na Magurskie Sedlo (947m). Zakładam opaskę na lewe kolano, bo po węgierskich hopkach zaczynam je czuć, ale skoro nie odpadło znaczy, że jest ok i to jakiś cud, że dopiero teraz się kolana odzywają. Żeby było miło na samym początku wspinaczki łapię gumę. Szybka wymiana i jadę dalej. Tomek z Markiem, wyrywają do przodu, może przynajmniej ich ominie burza. Nie ominęła. Ani mnie, ani chłopaków. Ja przeczekałam ją w fosie zaraz za 12% odcinkiem, towarzysze chyba też w fosie tylko, że na samej górze. Gdy trochę przeszło ruszyłam dalej, trochę pod górę i już tylko w dół aż do Spiskiej Starej Wsi. Cały czas zastanawiałam się co z Markiem i Tomkiem, gdzie oni są... Otrzymałam w końcu esa, że jadą prosto do Krościenka, bo są przemoczeni. No comment. Przyspieszam więc, narzucam sobie "maratonowe" tempo, na ścieżce rowerowej wzdłuż Dunajca wyprzedzając wszystkich turystów. Docieram do Krościenka, gdzie spotykam się z ekipą i jedziemy do Piotrka, który przyjechał tu kilka dni temu. Korzystamy z czyjegoś namiotu, możemy się umyć i dostajemy pyszny, domowy obiad. Wieczorem jeszcze idziemy do kościoła i przeglądamy nasze fotki. Ostatnia noc poza domem, a jutro już ostatni dzień podróży. Sebastian chyba wiedział, co pisał nazywając wyprawę "podróżą życia", lecz nie ze względu na miejsce...

Dane wyjazdu:
86.36 km 2.00 km teren
06:17 h 13.74 km/h:
Maks. pr.:55.01 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXVII Indiańska msza

Sobota, 14 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Udało mi się namówić chłopaków, żebyśmy dzisiaj przy okazji tego, że jesteśmy na terenie Krasu Słowacko Węgierskiego wstąpili do jaskini. Domica wydała mi się najciekawszą, poza tym była po drodze, dlatego wybór padł na nią. Ruszyliśmy po bardzo obfitym śniadaniu...


Nie próbujcie robić tego w domu
Kilo parówek na trzy osoby to zdecydowanie za dużo, nic dziwnego, że cały dzień byłam jakaś wymięta, nawet mimo tego, że część mojej porcji oddałam psu gospodarza.
Jedziemy do Domicy, pokonując kilka hopek, zatrzymujemy się przy jaskini i czekamy godzinę na kolejne wejście.

Przed jaskinią Baradla w drodze do Domicy

Niewiele jaskiń zwiedziłam do tej pory, ale jak dla mnie cudo, myślę, że warto zapłacić te 7 euro. Niestety za możliwość fotografowania również trzeba płacić i to sporo, więc zdjęć nie robimy. Zamieszczam kilka znalezionych w necie.



w dalszą drogę ruszamy dopiero po 13 i jedziemy w najgorszym upale. Lubię słońce, ale wysoka temperatura mi nie służy. Męczę podjazd na przełęcz Filipka, ledwo toczę się do Dobsiny, a w niej padam już totalnie. Tomek z Markiem zaczynają podjeżdżać, ja zatrzymuję się na chwilę. Doładowuję się czekoladą w nadziei, że to pomoże, jednak nie działa. Przegrzało mnie. Zaczynam podjeżdżać i z trudem pokonuję każdy metr w pionie, czasem jadę całą szerokością pasa. A w tym samym czasie, kiedy ja się męczę towarzysze są już przy punkcie widokowym

i spotykają turystów z Polski( dwie kobiety i jednego mężczyznę). Panie zaczynają rozmowę: "Wy tu nie wyjechaliście z tymi sakwami. Prawda? Musieliście prowadzić. Tam na dole jedzie jakiś wariat z przyczepą, ledwo jedzie, całą drogą jedzie, on tu na pewno nie wyjedzie." Na co chłopaki:" To jest ona" A babki dalej "Ona?! Jak to ona? i zostawiliście ją samą? Jak mogliście?" I tak pół godziny opieprzania. Może się należało. Dojeżdżam do niegrzecznych chłopców i Polaków, bo oni też czekali na mnie i chyba chcieli na własne oczy zobaczyć jak ten wariat tutaj wjeżdża ;) Zaznaczam jednak, że już daleko nie pojadę, bo naprawdę nie dam rady. Zjeżdżamy na dół do Strateny i rozbijamy się jak się okazało obok jakiegoś Wigwamu.

Indiańskie tipi
Wieczorem młodzi ludzie zrobili sobie spotkanie obok niego, zaczęli coś śpiewać, recytować, modlić się do nie wiem czego lub kogo. Wszystko wyglądało jak jakaś czarna msza. Nie z tej ziemi. A w nocy chyba sobie karaoke urządzili, pamiętam jak jakaś dziewczyna śpiewała najpierw indiańskie pieśni, a na końcu zaśpiewała znaną piosenkę, chyba tą...
<

Dane wyjazdu:
166.24 km 0.00 km teren
09:15 h 17.97 km/h:
Maks. pr.:48.31 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXVI Armagedon

Piątek, 13 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Wczoraj 15 min trwało zanim zrozumieliśmy jedną informację doktorka:"Ok, możecie się rozbić, ale ja o 6 wychodzę do pracy i musicie wtedy już spadać". W końcu wyjechaliśmy o normalnej porze, a mnie udało się zebrać na czas ;P Na drogę dostaliśmy jeszcze pomidorki.

Dalej jedziemy 7, a w miejscowości Aszod skręcamy na boczne drogi, które mają nas zaprowadzić do Paszto.

Większość słów węgierskich jest dla nas zupełnie niezrozumiałych, a niektóre nazwy wyglądają tak, jakby były nie z tego świata, a już na pewno nie z Europy.

Język węgierski diametralnie różni się od pozostałych z Europy środkowej, jest on bardziej spokrewniony np. z finlandzkim należącym do tej samej rodziny (języki ugrofińskie)
W Paszto, zwanym przez nas Pasztetem, robimy zakupy i próbujemy się jakoś przedostać na 23. Trochę bocznymi, trochę ekspresówką, z pomocą przychodzi nam również jakiś motocyklista, trafiamy w końcu tam gdzie trzeba. Grzeje mocno, więc zatrzymujemy się na chwilę w cieniu. Jemy pomidorki z ziemniaczkami i z zupą chińską i odpoczywamy chwilę.

Jesteśmy teraz blisko Gór Bukowych, dlatego też hopki zamieniły się w jeden konkretny podjazd ( dla czytelników z okolic Gorlic, coś w stylu naszej Magury). Skoro było pod górę, to musi być też w dół. Zjazd do samego Ozdu, w dodatku z wiatrem. Do miasta wjeżdżam sama i przypuszczam, że chłopaki skręcili pod Tesco, intuicja nie zawodzi, spotykamy się pod sklepem i jedziemy dalej razem. Kierujemy się w stronę granicy Słowackiej po czym odbijamy na boczną drogę prowadzącą do jaskiń krasowych Aggtelek.

Zdjęć z tych okolic niestety nie mam, dlatego wklejam panoramę z netu.
Śpimy w miejscowości Kelemer u miłej rodziny, która udostępniła nam swoją trawę i dała ciepłą wodę do umycia. Ponadto dostajemy pomidory i ogórki oraz coś do picia. Siedzimy z gospodarzami do późnego wieczoru popijając nalewkę i próbując się dogadać. Jak na Węgry idzie nam to wyjątkowo dobrze, dużo pomaga nam ich córka, z którą porozumiewamy się po angielsku.
Jedno co nas bardzo zdziwiło, to zachowanie gospodarzy, którzy zabezpieczali wszystko tak, jakby w nocy miał nadejść koniec świata. Chowali co się dało pod dach, resztę przykrywali foliami, nawet nam dali plandekę do przykrycia rowerów oraz metalowe pręty, żeby namiot nie odfrunął.

O 3 w nocy ich przewidywania się spełniły. Nadeszła taka straszna burza, że musieliśmy namiot trzymać, żeby nam go nie złożyło. Wszystko uspokoiło się dopiero nad ranem, gdy już trzeba było wstawać.

Dane wyjazdu:
118.56 km 20.00 km teren
07:20 h 16.17 km/h:
Maks. pr.:44.93 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXV Ale urwał...słupa

Czwartek, 12 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Zbieramy się dosyć szybko, żeby tylko rozgadana babka nas nie dorwała i jedziemy w stronę stolicy. Bezchmurne niebo, słońce wznosi się coraz wyżej, znowu będzie patelnia.

Wody, wody dajcie...
W Kisfalud zjeżdżamy z siódemki i jedziemy teraz ścieżką rowerową, a następnie mniej ruchliwą drogą aż do Kapolnasnyeka. Przejeżdżamy przez tą miejscowość i wg mapy powinniśmy dojechać z powrotem do 7, jednak okazuje się, że droga się kończy, a my musimy jakoś przedrzeć się przez torowisko, hmmm...gdyby nie ta przyczepa. Chłopaki pomagają mi i już jesteśmy na drugiej stronie i możemy wjechać na drogę. Do stolicy Węgier już niedaleko, nawet ją widzimy ze wzgórza.

W drodze do Budapesztu
Mamy bardzo dobry czas, do Budapesztu wjeżdżamy przed 12, jedziemy początkowo wzdłuż Dunaju, później widząc Tesco postanawiamy się zatrzymać. Ludzie potrafią pozytywnie zaskakiwać. Jakiś rowerzysta zaparkowawszy swój pojazd obok naszych podszedł do nas i dał nam mapę Budapesztu z rozrysowaną siecią szlaków rowerowych. Trochę nam to ułatwiło zwiedzanie stolicy Węgier. Chcemy zobaczyć również wyspy na Dunaju. Udaje nam się przejechać tylko przez Margit-sziget, bo na drugiej odbywał się festiwal(coś w stylu naszego Woodstocku). Jeździmy jeszcze po ścieżkach rowerowych, których jest tutaj naprawdę wiele.
W stolicy


W związku z imprezą na ulicach można spotkać różne ciekawe osoby

Most Łańcuchowy

U podnóża wzgórza Gellerta

Parlament Europejski

Na placu bohaterów

Muzeum narodowe

Siłownia zamiast placu zabaw
Mimo, że całe Węgry są nieprzyjazne dla rowerzystów, to sama stolica zaskakuje nas pozytywnie. Wyjeżdżamy z miasta i jedziemy ścieżką rowerową, na której z dwóch stron były słupki. Marek zapatrzony w GPSa nie zauważył jednego z nich i z całej siły przywalił w niego amorem, o mały włos nie przelatując przez kierę. Wyglądało to tragiczno - komicznie i trzeba to było zobaczyć. Od tego czasu Mario miał już problemy z dwoma kołami oraz z amortyzatorem. Aż strach jechać na czymś takim.
Nocleg w pierwszej lepszej wsi u samotnego hmmm... nie wiemy kim ten Węgier był z zawodu, jednak nazwaliśmy go doktorkiem. I znowu jak zobaczył mnie myjącą głowę od razu dostałam zaproszenie do łazienki, tym razem nawet chłopaki na tym skorzystali, bo też mogli się umyć pod prysznicem :)

Dane wyjazdu:
162.43 km 0.00 km teren
08:17 h 19.61 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXIV Kombajn

Środa, 11 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Węgry, czyli cały czas zakaz jazdy rowerem,

pola kukurydzy i słoneczników

i wredne hopki, których mamy do pokonania kilkadziesiąt. Niedługo po wyjechaniu z miasta udaje nam się złapać okazję, czyli kombajn, który ciągnie nas kilkanaście kilometrów cały czas utrzymując prędkość 27km/h. Jedzie się całkiem przyjemnie.

Nad Balatonem zjeżdżamy z zakazanej 7 i pedałujemy trasą rowerową. Pogoda piękna, może nawet aż za piękna - patelnia. Dlatego też o 13 zatrzymujemy się nad jeziorem i idziemy się trochę schłodzić. Pływamy sobie w największym jeziorze Węgier, a także Europy środkowej. W dziwnym jeziorze pochodzenia tektonicznego, bardzo dziwnym. Balaton jest długi na 77km, w najszerszym miejscu ma 14km, a jego maksymalna głębokość to zaledwie 12m. Można iść 100m wgłąb i woda dalej sięga po pas.

Wyjeżdżamy ok. 15 i dalej pokonujemy niewielkie wzniesienia dojeżdżając do Shekesfehervaru i tam szukając noclegu. Rozbijamy się na ziemi pozbawionej trawy w ogródku bardzo pogadanej pani. Problem w tym, że nie rozumiemy ani jednego słowa przez nią wypowiedzianego. Ja i Marek jedziemy do Tesco zrobić zakupy, a Tomek posiadający wielki dar dogadywania się bez znajomości słów zostaje i rozmawia z naszą gospodynią oraz jej bratem, który lubi nadużywać alkoholu. Wieczorem, gdy już byliśmy w namiocie właśnie ten brat wrócił w stanie nietrzeźwym z przejażdżki i tylko modliliśmy się, żeby nie wpadł do nas do namiotu. Zasnęliśmy jak już sobie poszedł, chociaż tym razem był to niespokojny sen.

Dane wyjazdu:
148.99 km 4.00 km teren
07:23 h 20.18 km/h:
Maks. pr.:53.42 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXIII Rozstanie

Wtorek, 10 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Jedziemy do Słoweńskiej Bystrzycy, gdzie skręciliśmy na Ptuj.


Wjechaliśmy na Nizinę Mariborską, więc jest płasko. Płaska i nieciekawa droga, w dodatku co jakiś czas pojawia się znak "Zakaz jazdy rowerem", lecz nie zważamy na niego. Piotrek z powodu bólu kolan postanowił skrócić sobie drogę i wrócić pociągiem z Bratysławy. Rozstajemy się w Ormuzie i dalej jedziemy już we trójkę, a Piotrek rozpoczyna samotny powrót.

Rozstanie
Wjeżdżamy Chorwację, słońce grzeje, więc widząc na mapie jezioro postanawiamy się trochę orzeźwić wchodząc do wody.

Niestety, sztuczny zbiornik nie oferuje takich atrakcji. Jedziemy do Prelogu, skręcamy na Gorican, gdzie przekraczamy granicę Chorwacko - Węgierską.

Węgry witają
Dojeżdżamy do Nagykanizsy i rozpoczynamy szukanie noclegu. Nigdzie nie ma ładnej trawy na podwórku, dlatego pytamy się na plebani. Ksiądz był trochę nieufny, bo poprosił nas o paszporty. Rozbiliśmy się, umyliśmy się w misce, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.

Dane wyjazdu:
124.11 km 10.00 km teren
06:45 h 18.39 km/h:
Maks. pr.:57.21 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXII Dobry dziadek

Poniedziałek, 9 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Musimy jakoś wydostać się z półwyspu, dlatego zawracamy polną drogą i szybko odnajdujemy most, przedostając się tym samym na prawy brzeg Sawy. Jest tutaj poprowadzony szlak rowerowy, kręci się całkiem miło, ruch niewielki, więc nie skręcamy szybko na główną drogę.

Droga
Po drodze Piotrek z Tomkiem wysępili wodę i przy okazji dostali syrop z róży oraz przewodnik rowerowy po Słowenii. Przewodnik nam już się nie przyda, ale syrop jak najbardziej. Przejeżdżamy na drugi brzeg i nadal jedziemy wzdłuż Sawy, zatrzymując się dopiero na zakupy w Lidlu w Litije. Jeszcze kawałek wzdłuż rzeki później skręcamy w lewo pakując się w hopki. Tak docieramy do miejscowości Lasko, gdzie skręcamy ponownie w lewo i pedałujemy w górę rzeki Savinji. Jedzie mi się spoko, wydarliśmy z Tomkiem trochę do przodu, co jakiś czas zatrzymujemy się i czekamy na chłopaków. Docieramy do Celje

i tu zapada decyzja o zjedzeniu regionalnej potrawy. Postanawiamy zapytać się napotkanego starszego rowerzystę, gdzie możemy znaleźć jakąś tanią restaurację. Ten kieruje nas do Americi , gdzie obiady jak się okazało zaczynają się od 15 euro. Mówimy, że za drogo i dziękujemy, a dziadek wylatuje z darciem na obsługę, dlaczego nie mają zniżek dla biednych studentów. My odjeżdżamy i szukamy dalej. Miało być coś regionalnego, zatrzymujemy się więc przy pizzerii, ale tu ceny wyższe niż w Wenecji. Również dziękujemy. Podczas, gdy rowerzysta kłóci się z kelnerami, my postanawiamy to wykorzystać i spadamy pod centrum handlowe. Dobry dziadek nie daje za wygraną, kupuje nam po kawałku pizzy i po szklance coli! To nie koniec, jedzie jeszcze chwilę z nami, do Vojnika, gdzie mieszka i na pożegnanie wyjmuje z portfela wizytówkę i 10 euro. Nie możemy odmówić. Takie spotkanie przywraca wiarę w ludzi... Odjeżdżamy bogatsi o 10 euro, a przede wszystkim o doświadczenie bezinteresownej pomocy.

Niedaleko, bo po przejechaniu kilku następnych km spotykamy młodego Polaka z przyczepką voyagera i rowerze na ramie Boplight Maraton Team(czyli tej samej, którą mam w swoim góralu :)). Znowu no name chłopak przyjechał tutaj samochodem ze znajomymi i dzisiaj zaczyna wracać do Polski rowerem. Po krótkiej rozmowie jedziemy dalej, kończąc dzisiejszy dystans po kilku kilkunastoprocentowyc hopkach w miejscowości Vrhole.
słowenia © van



Mamy skoszoną trawę, wodę do mycia, i prąd. Po co więcej mi...