Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi yeti91 z miasteczka Gorlice/Kraków. Od 1 maja 2009r. przejechałam 48545.26 kilometrów w tym 3908.42 w terenie. Toczę się powoli, ale cały czas do przodu ;P z prędkością średnią 18.84 km/h.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Grupetto Gorlice 2


Najciekawsze wyprawy:



Kwiatuszki alpejskie Passo dello Stelvio
Passo dello Stelvio 2010


Dookoła pomniejszone
Dookoła Polski 2009


Pielgrzymka pomniejszone
Pielgrzymka Rowerowa Rzeszów-Dębowiec 2009


Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy yeti91.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2010

Dystans całkowity:2425.10 km (w terenie 195.50 km; 8.06%)
Czas w ruchu:115:59
Średnia prędkość:17.09 km/h
Maksymalna prędkość:67.39 km/h
Liczba aktywności:29
Średnio na aktywność:83.62 km i 5h 16m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
142.09 km 2.00 km teren
08:15 h 17.22 km/h:
Maks. pr.:59.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XIII Długi zjazd

Sobota, 31 lipca 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Chłodny poranek(w nocy było 3 stopnie!) rozpoczynamy od podjazdu pod ostatnią naszą przełęcz w Dolomitach - Passo Costalunga. Nie jest on ani stromy, ani też strasznie długi, byłam w szoku, jak już znajdowałam się na wysokości 1600m, a do końca zostało jeszcze kilka km. Właściwie to ostatnie 3 km są o bardzo niewielkim nachyleniu. Widokowo w porównaniu z poprzednimi podjazdami też szału nie było.



Końcówka podjazdu

Jak ja im zazdroszczę...

Pożegnanie z Dolomitami
Jakby na to nie patrzeć kolejna przełęcz zdobyta i teraz rozpoczynamy zjazd do Bolzano położonego na wysokości 270m n.p.m.Bardzo długi, bo aż 50km zjazd. Na początku serpentyny, później tunele, przejazdy przez wąskie uliczki włoskich miast i lądujemy w słonecznej Italii na ruchliwej szosie do Bolzano.

Bolzano
Samo miasto bardzo pozytywnie nas zaskoczyło pod względem rozwiązań dla rowerzystów, cały czas jedziemy ścieżkami rowerowymi. Jedynym naszym problemem jest to, że nie możemy odnaleźć supermarketu. Dopiero jakiś dziadek wskazuje drogę do Spara. Po zrobieniu zakupów, uff zdążyliśmy przed 3 godzinną przerwą obiadową, wracamy na ścieżkę i jedziemy nią do Merano.



Na straganie w Merano
Tu zaczyna się kolejny problem, okazuje się, że nasza planowana trasa jest zakazana dla rowerów ze względu na tunele :/. Znalezienie ścieżki rowerowej zajmuje nam ponad godzinę. Do tego zaczyna okropnie grzać. Widząc drewnianą wanienkę z trinkwasser postanawiam umyć głowę.

Przed tymi serpentynami myłam głowę
Nie wiem czy to mi pomogło, ale jechało się znacznie lepiej. Po godzinie przyszła jakaś siła i mogłam drzeć do przodu a podjazdy też wchodziły lekko. Cały czas jechaliśmy drogą rowerową w górę rzeki Etsch prowadzącą przez małe miejscowości.

Zamek w Kastelbell-Tschars
Nocujemy u miłej włoskiej rodziny w Oris. Nawet dostaliśmy pyszne ciasteczka na rano :) A jutro najważniejszy dzień - atakujemy Stelvio!

Dane wyjazdu:
91.91 km 25.00 km teren
07:23 h 12.45 km/h:
Maks. pr.:58.26 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XII Dolomity

Piątek, 30 lipca 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 2

<= Poprzedni
Następny =>

Dolomity to dla mnie najpiękniejsze góry jakie do tej pory miałam okazję zobaczyć na żywo, nawet inne wyższe części Alp nie wywarły na mnie takiego wrażenia. Do tego znowu mieliśmy niesamowite szczęście z pogodą, która dodała smaku już i tak zapierającym dech w piersiach widokom. Na zawsze pozostanie mi w pamięci obraz szczytów wyłaniających się powoli z chmur i ukazujących naszym oczom swoje piękne oblicze, czy też masyw Selli również otulony delikatnym puchem.
Wystartowaliśmy rano, jadąc początkowo szutrową drogą, później skręciliśmy na chwilę na asfalt, żeby znów powrócić na stary nasyp kolejowy. Szlak ten jest ok, jednak nie brakło na nim kilku niemiłych pagórków, pod które z trudem wypchałam rower już nie wspominając o tym, żebym mogła jakoś wjechać na nie. Szczęście...Gdyby Tomek nie złapał gumy,

to pewnie nie dane by nam było zobaczyć, pewnie widzielibyśmy tylko chmury...


Do Cortiny cały czas jedziemy ścieżką,


deniwelacja niewielka, nie wiemy nawet kiedy zdobywamy przełęcz Cimabianche. Zjazd również przyjemny, jednak jest wiele okazji, żeby go przerwać i zrobić zdjęcie.



W Cortinie pakujemy się na chwilę na targ,

W Cortinie
jednak staranowani przez tłum ludzi szybko wynosimy się stamtąd i rozpoczynamy podjazd pod przełęcz Falzarego. Nadal zamulam i zostaję daleko z tyłu, dlatego też dzisiaj cały czas wspomagam się mp3. Podjazd nie jest ani strasznie długi (tylko 14km), ani też ostry (7-10%), ale biorąc pod uwagę, że jest to kolejna przełęcz o wysokości powyżej 2000m to za łatwy też go uznać nie można. Towarzyszą mi widoki na okoliczne szczyty, jakieś tunele, jest też odcinek przez las, gdzie niewiele widać.




Na Przełęczy spędzam tylko kilkanaście minut, w tym kilka przeznaczam na przygotowanie się na deszcz. Chłopaki zdążyli uciec, ja niestety nie, na górze łapie mnie grad.


Niestety nie mam takiego zdjęcia, dlatego daję Piotrka.
Zjeżdżam,

Tunel na zjeździe
resztę spotykam przed Arabbą, jedziemy do tego miasta, gdzie zatrzymujemy się przy markecie. Tutaj padam i zaczynam wątpić czy za jasności wjadę na Pordoi, bo nie czuję się dobrze. Wykładam się na chwilę na murku i już słyszę głosy, że jedziemy. Teraz to mam to wiadomo gdzie i leżę dalej patrząc jak towarzysze zaczynają podjazd. Po chwili i ja się zbieram i jadę. Tylko 10km pod górę i 33 serpentyny, cóż to jest... Nie spieszy mi się, co chwilę zatrzymuję się, bo jest co focić.


Wokoło wszędzie burze, na szczęście jakoś mnie ominęły, chociaż deszcz do końca mnie nie oszczędził.


Masyw Sella

Tęcza
Widok na podjazd z góry

Na górę docieram ku mojemu zaskoczeniu po dwóch godzinach. Na prawdę, jak na mnie to szybko.
Na przełęczy




I spojrzenie w stronę zjazdu

Tak, właśnie zjazdu!
<Dojeżdżamy za Canazei i rozpoczynamy poszukiwanie noclegu, ostatecznie lądujemy na placu zabaw.

Dane wyjazdu:
72.52 km 5.00 km teren
05:10 h 14.04 km/h:
Maks. pr.:62.87 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XI Przyczepa jest szybsza niż myślisz

Czwartek, 29 lipca 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Nie ma to jak zacząć dzień od podjazdu, na szczęście nie długiego, chociaż przełęcz nie taka niska, bo powyżej 1200m.

a z niej pierwsze widoki na Dolomity Lienzkie.
Zaczynamy zjazd, oczywiście chłopaki jadą pierwsi, ja za nimi, bo i tak jadę wolniej. Na pocz. ok, nie rozpędzam się za bardzo, widząc 10% odcinek daję trochę po hamulcach, ale cały czas z wyczuciem jadę kawałek i nie wiedzieć czemu zaczyna mną rzucać od prawej do lewej. Jechałam ok. 50km/h i nie jest to jakaś zawrotna prędkość, być może wjechałam w dziurę lub trafiłam na nagły podmuch wiatru. Robiłam co mogłam, żeby uspokoić wehikuł i żeby przyczepa mnie nie wyprzedziła. Niestety lub na szczęście dla mnie, przyczepa się wypina, a ja zjeżdżam trochę niżej i zatrzymuję się. Co by tu mówić, jestem w szoku, po raz pierwszy przydarzyło mi się coś takiego, nie potrafię nawet poprawnie ułożyć zdania po angielsku, pomimo tego, że normalnienie miałabym z tym problemu. Mówię tylko gościowi, który mi pomógł, że wszystko ok. i zaczynam się zbierać, najpierw składam zaczep, który nieco się rozwalił, potem zapinam przyczepę i pakuję worki. Nie jestem pewna czy dobrze złożyłam ten zaczep ale zaczynam zjeżdżać. Po drodze spotykam Tomka, który wyjechał po mnie, bo jak się okazało ktoś z auta jadącego za mną zauważył chłopaków i spanikowanym głosem opowiedział im, że "przyczepa się wypięła!!! ale żyje" i takie tam. Hmmm... ciekawe czy gdyby nie ten gościu to ktoś by się wrócił.
To wydarzenie i cały wczorajszy dzień powoduje, że podejmuję dramatyczną decyzję o odebraniu Piotrkowi mojej mapy w nadziei, że może to coś pomoże. Z Lienz kierujemy się w stronę słonecznej Italii, która jak widać na poniższych zdjęciach powitała nas chłodem, ulewnym deszczem i mocnym, zimnym wiatrem, tak mocnym, że zaraz za granicą musieliśmy przystanąć, bo nie dało się jechać.



W końcu ruszamy, nie możemy wiecznie siedzieć pod stołem. Jedziemy szukając jakiegoś szałasu. Niestety, wszystkie zamknięte. Cali przemoczeni rozpoczynamy podjazd pod Przeł. Cimabianche i już postanawiamy nawet rozbić się gdzieś w lesie na dziko, ale na szczęście udało nam się znaleźć nocleg w kopalni dolomitów, czyli śpimy z koparką.



Dane wyjazdu:
89.01 km 0.00 km teren
07:30 h 11.87 km/h:
Maks. pr.:67.39 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZEŃ X Hochtor

Środa, 28 lipca 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 1

<=Poprzedni
Następny =>

Tak, dzisiaj wielki dzień, ale też na pewno nie należał on do łatwych. Dla mnie był on najtrudniejszy w całej wyprawie. Niestety taka podróż to nie lekcja wf-u, niedyspozycja nie zwalnia z dalszej jazdy, nie ma że boli. Cały czas jedziemy ścieżką rowerową, mijając jezioro Zeller See

i następnie kierujemy się na Bruck, gdzie zatrzymujemy się na chwilę w WC. Po tym postoju chłopaki odjeżdżają na przód tak, że gubię ich z pola widzenia. Ja jadę za znakami, w pewnym momencie zauważam skręt na Grossglocknerstrasse, więc jadę tak jak tabliczka pokazuje. Nie jestem pewna czy to tutaj, dlatego też pytam parę osób i w końcu trafiam na właściwą drogę.

Początek Grossglockner Hochalpenstrasse
Jadę chwilę delikatnie pod górę, po czym postanawiam zadzwonić do któregoś z trzech muszkieterów, bo nigdzie ich nie ma. Okazuje się, że jechali tak szybko, że nawet nie zauważyli drogowskazu. Tak myślałam... Jadę sobie powoli, reszta ekipy dogania mnie, wyprzedza i... tyle ich widzę.

Teraz 6 godzin samotnej wspinaczki na Fuscher Torl. Nie, to nie jest 6 godzin samej jazdy, trochę też odpoczywałam, fociłam, a żeby zrobić zdjęcie musiałam się zatrzymać. Tak samo, żeby się napić na ostrzejszych fragmentach, również musiałam zjechać na bok. Jedzie mi się tragicznie. Na szczęście kolarze dopingują jak tylko mogą, nawet było kilku z Polski, spotykam także zmotoryzowanych Polaków ze Śląska. Ogólnie bardzo miło, tylko... To poczucie, że mimo wszystko brak kogoś znajomego obok, a naprawdę jestem jakoś tak osłabiona, że kilka razy mam wrażenie, że zaraz zemdleję. Dobrze, że przynajmniej pogoda dopisała i wspaniałe widoki dodają sił. Do tego co chwila tabliczki z wysokością,

cały czas wmawiam sobie coś w stylu: "jeszcze tylko 200m w pionie i się zatrzymasz".
Fotki z podjazdu





Milka

a świstak siedzi...




Piotrek wypatruje mnie z kaplicy...


I nareszcie jadę...to pomarańczowe to ja
I tak wyjeżdżam pod kapliczkę, gdzie nawet nie zdążyłam zrobić zdjęć, bo chłopaki zmarznięci po 2 godzinnym czekaniu na mnie już chcieli jechać.


Śnieg przed Hochtorem i tunel


To samo, na Hochtorze, ledwo wysępiłam chwilę, żeby móc iść do WC...

Hochtor, tak jak już wspomniałam na początku uznaję za najtrudniejszy podjazd wyprawy, samo Stelvio weszło mi o wiele łatwiej. Był to nasz pierwszy aż tak długi podjazd i pierwsza przełęcz powyżej 2000m n.p.m. Może też dlatego nie było łatwo, lecz chyba przede wszystkim największe znaczenie przy wjeżdżaniu na najwyższą przełęcz Austrii miało moje kiepskie samopoczucie. Na pewno miłe jest to, że staliśmy się dla innych nie lada atrakcją, bo z tego co zauważyłam to jedynymi "sakwiarzami" na tej trasie była austriacka para jadąca do Chorwacji, a z przyczepą nie spotkałam nikogo na żadnej przełęczy. Dlatego też wszyscy najpierw dziwili się widząc chłopaków, a gdy ja nadjeżdżałam to zdziwienie turystów chyba już sięgało zenitu i mimo że kolarzy jest tu pełno, jednak prawie wszyscy wjeżdżają na górę na pusto.
Zjazd przyjemny, nawet udało mi się kilka samochodów wyprzedzić i pobić rekord prędkości z przyczepą :) i co najważniejsze przeżyć.

Jedziemy dalej do Winklern, gdzie szukamy trawniczka. Do swojego ogródka przyjmuje nas starsze małżeństwo, dając dowolną ilość zimnej wody do umycia się.

Tak wygląda nasze mycie,

a gdy gospodarz zobaczył jak ja myję głowę w ten sam sposób, to od razu zaproponował mi łazienkę ;D Wieczorem Piotrek z Markiem idą do baru na schabowego, a ja i Tomek rozkoszujemy się smakiem Knorra. Mniam.

Dane wyjazdu:
58.46 km 0.00 km teren
04:50 h 12.10 km/h:
Maks. pr.:54.47 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ IX Lajt

Wtorek, 27 lipca 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 1

<= Poprzedni
Następny =>

Z założenia mamy mieć dzisiaj lajtowy dzień, dlatego też wstajemy po 9 nie zważając na dzwoniący budzik i po zjedzeniu pożywnego śniadania w tłustej części za sponsorowanej przez gospodarza, wyjeżdżamy ok. 11. Jeszcze podczas pakowania wpadłam do dziury, która była przykryta taczkami, tak, że nie było jej w ogóle widać, o mało nie spadając 2 metry niżej do garażu. Wraz ze mną wpadło kilka moich rzeczy, a mała kosmetyczka została na zawsze, bo nie zauważyłam, że ją też niosłam w ręce.

Śniadanie
Jedziemy lekko pod górę do Bischofshofen, gdzie chcemy zobaczyć skocznię. Przy okazji gubimy Tomka, który jak zawsze pognał do przodu i nie było go nawet jak poinformować o tym, że skręcamy w bok. Pod skocznię niestety nie dojechaliśmy, bo odstraszył nas 15% podjazd na odcinku 7km. Szkoda czasu. Odnajdujemy się za miastem, gdzie podejmujemy decyzję o tym, żeby próbować wbić się na autostradę i szukać ścieżki rowerowej wzdłuż niej. Wszystko to w celu ominięcia przełęczy Dientner Sattel. Nie udaje nam się, nawet nie wjechaliśmy dobrze na zakazaną dla rowerów drogę, a już zostaliśmy strąbieni przez wszystkich. Dlatego też zmieniamy kierunek i wspinamy się do góry. Podjazd konkretny, wymęczył mnie, zwłaszcza 3 ostatnie km(15%).


Do tego praktycznie cały czas w deszczu, przy ciągle spadającej temperaturze. Mokro i zimno.


Na przełęczy czekamy na Marka, który gdzieś po drodze centrował tylne koło, chwilę odpoczywamy i zjeżdżamy.
Na przełęczy


Na szczęście im niżej, tym cieplej, żadnej inwersji dzisiaj nie było. Poza tym, pokazuje się jeszcze słoneczko, co zachęca do dalszej jazdy. Kolejna przełęcz, Filzensattel wchodzi gładko, nie było aż takiej różnicy wysokości.

Rozpoczynamy długi zjazd, aczkolwiek bez szaleństw, bo nawierzchnia do najlepszych nie należy. W Saal robimy zakupy w osiedlowym Sparze, obok którego Marek znajduje pyszne ciasteczka.

Alpy we mgle
Następnie skręcamy na drogę rowerową do Zell am See, i jedziemy nią aż znajdujemy nocleg pod daszkiem przed Maishofen. Dostajemy pyszną herbatkę i trochę wrzątku. Zjadamy prezent z Werfen

i spoglądamy na majaczące w oddali Wysokie Taury - tam jest nasz jutrzejszy cel...
a śpimy właśnie tak ;)


Dane wyjazdu:
114.36 km 15.00 km teren
07:54 h 14.48 km/h:
Maks. pr.:50.97 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ VIII Kein Strom

Poniedziałek, 26 lipca 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Rano babcia zaprasza nas na śniadanie - chleb z marmoladą popity kawą z mlekiem. Mniam pyszne było.

Przy okazji tego zaproszenia zwiedzamy dom babci, w którym pełno jest dziwnych przedmiotów, mnie kojarzących się z czarownicą lub delikatniej mówiąc ze znachorką (laleczki, zioła, tajemnicze słoiczki, butelki itp.). Żegnamy się ze staruszką, która broni się jak może przed aparatem, i jedziemy dalej w górę rzeki Traun.

Pożegnanie

Nie kręcimy prosto do Hallstatt, tylko postanawiamy pojechać ścieżką rowerową dookoła jeziora.

Szuterek prowadzi nas przez ostre hopki,cały czas z pięknymi widokami na miasto i jezioro.


Co my tam widzimy???

W Hallstatt zaczyna padać, chowamy się więc pod dachem supermarketu przy okazji robiąc zakupy.

Późnej jakiś posiłek nad wodą i zaczynam poszukiwanie tego, na czym w Hallstatt najbardziej mi zależało, czyli kaplicy czaszek. Bardzo ciekawe jest to, że wszystkie czaszki są podpisane imieniem i nazwiskiem zmarłego oraz pomalowane w kwiatki. Wstęp chyba 1,5 euro jeżeli dobrze pamiętam. Wg mnie, warto.


W mieście spotykamy Polaków z Wrocławia polecających nam inną uroczo położoną miejscowość, jednak nam ono jest w ogóle nie po drodze. A wracając do naszego Hallstatt, tak z ciekawostek, jest ono uznawane za jedną z najstarszych osad na świecie, a ponadto nieopodal "Słonego miasta" znajduje się najstarsza na świecie czynna do dzisiaj kopalnia soli kamiennej. My nie zwiedzamy kopalni, jedziemy dalej, we wstępnych założeniach mieliśmy dojechać dzisiaj nawet w okolice Zell am See. Nie, aż takie cuda się nie zdarzają. Pokonujemy nasz pierwszy poważniejszy podjazd - Pass Gschutt. Jakieś 10km pod górę, początkowo w miarę lekko, dopiero końcówka ostrzejsza,

do pokonania mieliśmy jakieś 460m w pionie. Nasz peleton szybko rozciąga się, towarzyszy czekających na mnie spotykam w Gosau,

Alpy z Gosau
ja jadę dalej nie zatrzymując się, oni ruszają później po chwili wyprzedzając mnie i czekają na przełęczy.

Zjeżdżamy w dół, później jeszcze mamy trochę małych podjazdów i jedziemy ponownie w dół wzdłuż kanionu lodowcowej rzeki Lammer.

aż do Gollig, gdzie skręcamy na Bischofschofen jadąc tym razem bardzo odczuwalnie w górę rzeki Salzach.

Jedzie mi się coraz gorzej, przed Werfen ciągnę już ostatkiem sił nawet po prostym ledwo kręcąc, następnego dnia już wiem czemu mi prąd odcięło. A poza tym dopiero po powrocie okazało się, że to właśnie w ten dzień pokonaliśmy najwięcej w pionie.

Zamek w Werfen
Zaczynamy szukać noclegu. Najpierw zjeżdżamy do jakiegoś szałasu w stronę lodowej groty, jednak tutaj nas nie chcą. Na szczęście udało nam się znaleźć schronienie po prawej str. drogi za centrum. I tutaj pozwolę sobie zacytować moje słowa z wieczornej notatki bez korekty :
"Śpimy u baby z jajami na sianie z baranami."
Dlaczego baba z jajami? Bo zajmowała się typowo męskimi pracami, a spaliśmy faktycznie na sianie i obok chodziły baranki, a ten mój zapis to tak wyszedł w skrócie. Dostaliśmy jeszcze kilo boczku od jej męża, chłopaki, żeby się odwdzięczyć pomogli przy przenoszeniu desek i wyrywaniu gwoździ. W nocy z Piotrkiem i Markiem udaliśmy się na sesję zdjęciową. Tomek oczywiście już spał ;P
Owoce nocnej sesji



Znów sięgnąć gwiazd...

Dane wyjazdu:
117.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ VII Baba jaga

Niedziela, 25 lipca 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Opuszczamy nasz apartament i powoli wjeżdżamy w przedgórze alpejskie co oznacza pierwsze podjazdy, ale też coraz piękniejsze widoki na alpejskie szczyty obszaru Salzkammergut.



Zapomnieliśmy, że dzisiaj niedziela i nie jesteśmy w Polsce. W Austrii wszyscy szanują dzień święty i znalezienie otwartego sklepu graniczy z cudem. Poza tym większość restauracji również jest zamknięte i musimy zapomnieć o tradycyjnej austriackiej potrawie. Dlatego też zdesperowany Piotrek postanawia zjeść wybitnie regionalnego hamburgera w Macdonaldzie. W Pettenbachu ponownie szukamy restauracji i odnajdujemy jedynie pizzerię w dodatku z niezadowalającymi nas cenami, więc postanawiamy zrobić typowy dla nas obiad, czyli makaron z sosem. Przed Gmunden zatrzymują nas na chwilę roboty drogowe,

a w samym mieście skręcamy nie tam gdzie trzeba i musimy się wracać. Gmunden-bajka, urocze miasteczko malowniczo położone nad jeziorem Traunsee.



Jedziemy wzdłuż niego podziwiając widoki, następnie ścieżka rowerowa prowadzi nas tunelami.

Robi się już późno i mamy wątpliwości czy uda się znaleźć darmowy nocleg w tak bardzo turystycznym miejscu, jednak tuż za Ebensee przejeżdżamy obok dużego starego gospodarstwa i postanawiamy zapytać. Bezskutecznie poszukujemy właściciela i już mamy odjeżdżać, gdy z domu wychodzi uśmiechnięta staruszka i po recytacji Piotrka zgadza się, abyśmy się rozbili w jej ogródku. Okazuje się, że nie musimy nawet rozbijać namiotów. Babcia zaprasza nas do budynku obok, który kiedyś był hotelem. Śpimy na łóżkach, mamy prąd, dostajemy wiadro wrzątku i pyszną chałkę z jabłkami.
W hotelu


Mamy też lodowatą wodę do umycia się, co nie przeszkadza mi, żeby umyć głowę. Podobno zimna woda wzmacnia włosy...

Dane wyjazdu:
77.01 km 2.00 km teren
05:20 h 14.44 km/h:
Maks. pr.:34.51 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ VI Straszny dom

Sobota, 24 lipca 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Rano Petko serwuje nam obiecane śniadanie - jajecznicę i daje do picia pyszny syrop, a gdy zaczynamy wychwalać jak nam to picie nie smakuje, to dostajemy całą butelkę syropu na drogę. Cały dzień pada i wieje w twarz. W takich warunkach odechciewa nam się dalszej jazdy. Przed Wallsee odnajdujemy opuszczoną szopę i postanawiamy zatrzymać się tam na chwilę, żeby coś zjeść i przeschnąć. Jedziemy jeszcze jakieś kilkanaście km i zaczynamy poszukiwać noclegu. W Sindelburgu pytamy pewną starszą panią o drogę i zaczyna się rozmowa, która wygląda mniej więcej tak:"To ile macie pieniędzy?" "Nie mamy pieniędzy" "A gdzie śpicie dzisiaj?" "Nie wiemy". Rozśmieszyliśmy mieszkankę Sindelburga i pojechaliśmy dalej. Za Strengbergiem Piotrkowi udaje się wynaleźć super miejscówę w opuszczonym domu. Nie trzeba było się specjalnie włamywać, drzwi poszły z kopa, a my mieliśmy suchy nocleg :) Cały czas nabijaliśmy się, że w nocy będą nas straszyć złe duchy, jednak my jesteśmy na tyle zmęczeni, że zasypiamy szybko i śpimy tak mocno, że nawet upiory by nas nie wyrwały ze snu.
Pelerynki włóż
van © van

marek © van

kinga © van

dudek © van

Ponury Dunaj


W szopie

I w strasznym domu




Dane wyjazdu:
107.42 km 3.00 km teren
06:16 h 17.14 km/h:
Maks. pr.:47.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ V Nic nie musisz

Piątek, 23 lipca 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Wiatr, który zerwał się wczoraj wieczorem nie ustał i przeszkadzał nam cały dzień. My jednak nie poddajemy się wmordewindowi obwieszczającemu nadejście zimnego frontu i dalej kręcimy Donauradweg, co jakiś czas odbijając od Dunaju, żeby zwiedzić malownicze miasteczka Doliny Wachau.

uliczka © van



Miejscowości otoczone okolicznymi wzgórzami z urokliwymi zamkami i opactwami u podnóży których pną się winnice.


Jadąc przez te miasta miałam wrażenie, że jestem, w którymś z krajów śródziemnomorskich, a nie w Austrii. Jedziemy tak aż do Melku,

Opactwo Benedyktynów w Melku
gdzie słyszymy pierwsze grzmoty. Zapowiada się na burzę. Wielką burzę. Jedziemy kawałek wzdłuż rzeki usilnie poszukując miejsca na namiot, jednak tutaj bardzo kiepsko z noclegami, bo nie dość, że dużo campingów, to jeszcze okoliczne krzaki ani trochę się do tego nie nadają. Skręcamy więc do pierwszej lepszej miejscowości. Tomek wyczaił duże gospodarstwo ze sporym kawałkiem trawy i zagaduje do właściciela swoim mixem językowym (znaczna przewaga polskiego z niewielką domieszką angielskiego i niemieckiego). Gościu słysząc jak się biedak męczy wylatuje z takim tekstem:"Mów do mnie po polsku. Bułgarem jestem, rozumiem polski." Tym oto sposobem trafiamy do niezwykle gościnnego wujka Petka. Nie dość, że dostajemy poczęstunek to jeszcze mamy prysznic i dach nad głową. Wujcio ugościł nas sałatką obficie polaną olejem i serem bułgarskim, a do picia dostaliśmy rakiję, której Petko posiadał spory zapas(ok. 300l trzymanych w pojemnikach po benzynie. Miło upływa nam czas głównie na rozmowach na życiowe tematy. Dowiadujemy się, że nasz gospodarz jest sam, żona go opuściła, dzieci również wyjechały, więc umila sobie czas popijając rakiję i skręcając papierosy, jednak to drugie mu nie wychodzi, dopiero jak się Tomek dorwał do zabawki Petka, to wujcio miał już co palić przez tydzień. Mimo, że Petko mieszka w Austrii od 20 lat to tak jak my nienawidzi języka niemieckiego. Dogadujemy się więc po słowiańsku. Wujcio wygłasza nam swoje mądrości życiowe, że należy być dobrym człowiekiem, bo wtedy wszystko będzie się nam w życiu układało. My jesteśmy dobrymi ludźmi, dlatego też trafiliśmy na wspaniałego gospodarza. I na koniec, pamiętaj, Nic ne musisz. To chyba jego główne założenie. Sprzątać na pewno nie musi, to widać po jego rezydencji, ale też widać, że żyje sobie na luzie, cały czas powtarzając sobie, że przecież nic nie musi.
U Petka





Dane wyjazdu:
135.26 km 0.00 km teren
07:50 h 17.27 km/h:
Maks. pr.:37.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ IV Mój ojciec Makumba

Czwartek, 22 lipca 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Dzisiaj w planie 2 stolice, więc grafik mamy bardzo napięty. Wiadomo, że nie uda nam się zwiedzić dokładnie ani Bratysławy, ani Wiednia, lecz chcemy zobaczyć jak najwięcej. Najpierw przedzieranie się przez główne ulice Bratysławy po to, żeby w końcu dotrzeć do zamku. Po sesji zdjęciowej na tarasie jedziemy jeszcze zwiedzić stare miasto. Klimat jest, trochę mi to przypominało nasz Kraków. Za Bratysławą wjeżdżamy na Donauradweg i teraz przed nami najgorszy odcinek. Po pierwsze i najważniejsze: Gorąco! Po drugie, równie ważne: Nie ma cienia! Najpierw kluczymy po miastach, potem skręcamy na lewy brzeg i jedziemy cały czas szutrową drogą prowadzącą przez Park Narodowy Donau-Auen. Co jakiś czas urocze jeziorka porośnięte grążelami żółtymi i liliami wodnymi, jakieś spokojne rzeczki i co jakiś dłuższy czas (bardzo długi) upragnione wysokie drzewa, których cień dociera w okolice naszej ścieżki. Przed Wiedniem zaczyna brakować mi wody, na szczęście w mieście pełno jest kraników z trinkwasser. Pierwsze widok z Wiednia to plaża nudystów nad Dunajem. Rozczaruje Was, fotek nie mam ;P Najpierw szukamy mostu, żeby przedostać się do centrum, potem krążymy po mieście. Zwiedzamy Wiedeń tranzytem, dopiero teraz muszę rozpoznać, co właściwie mam na zdjęciach. Największą atrakcją stały się dla nas ćwiczenia policyjne z helikopterem pod katedrą św. Szczepana. Zlecieli się wszyscy turyści, w tym także my. Na początku wszyscy chcieli podejść jak najbliżej, lecz gdy nadleciał helikopter cały tłum zaczął się cofać, a moja przyczepa nie wytrzymała tego naporu i prawie się wypięła. W Wiedniu spotykamy jeszcze parę sakwiarzy z Włoch, którzy informują nas o tym, żebyśmy lepiej zeszli z rowerów, bo w niektórych miejscach można je co najwyżej prowadzić, a za jazdę na nich grożą wysokie mandaty. Z trudem odnajdujemy właściwą drogę wyjazdu na Donauradweg, a potem zaczynamy szukać noclegu. Wszędzie campingi, więc nie jest tak łatwo znalaźć kogoś kto pozwoli rozbić się w ogródku. Jeden mieszkaniec radzi nam rozbić się obok klubu muzycznego, jednak my trochę wcześniej odnajdujemy duży kawałek trawy obok internatu dla, jakby to przetłumaczyć hmmm... młodego pracownika murzyńskiego. W każdym razie wszyscy w internacie czarnego koloru skóry, wyróżniamy się. Bez problemu dostaliśmy zgodę na rozbicie się i do tego jeszcze mamy prysznic, więc luksusowo. W budynku bardzo gęsta atmosfera, nawet mimo zakazów palenia papierosów. No tak skoro papierosów nie można to trzeba palić coś innego xD A murzyni bardzo mili, nawet nas zaprosili na imprezę pożegnalną, niestety nie możemy zostać do jutra. Rozbijamy się na końcu boiska przy krzakach pełnych komarów, dla których nawet kilka warstw ubrań nie jest przeszkodą.
Pobudka


Zamek

Ujęcie z góry

Stare miasto w Bratysławie
Bratysława © van

Początek Donauradweg

Nawet najtwardsi mają dość

Kąpiel w Dunaju...czemu nie!

Wiedeń


To, co najbardziej spodobało mi się w stolicy Austrii to mieszanka kulturowa na ulicach

Akcja ratunkowa pod katedrą św. Szczepana



Teatr narodowy