Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi yeti91 z miasteczka Gorlice/Kraków. Od 1 maja 2009r. przejechałam 48545.26 kilometrów w tym 3908.42 w terenie. Toczę się powoli, ale cały czas do przodu ;P z prędkością średnią 18.84 km/h.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Grupetto Gorlice 2


Najciekawsze wyprawy:



Kwiatuszki alpejskie Passo dello Stelvio
Passo dello Stelvio 2010


Dookoła pomniejszone
Dookoła Polski 2009


Pielgrzymka pomniejszone
Pielgrzymka Rowerowa Rzeszów-Dębowiec 2009


Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy yeti91.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

150-250km

Dystans całkowity:3999.75 km (w terenie 159.50 km; 3.99%)
Czas w ruchu:193:05
Średnia prędkość:18.88 km/h
Maksymalna prędkość:67.72 km/h
Suma podjazdów:8942 m
Maks. tętno maksymalne:172 (88 %)
Maks. tętno średnie:146 (75 %)
Liczba aktywności:22
Średnio na aktywność:181.81 km i 9h 39m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
161.91 km 4.00 km teren
09:04 h 17.86 km/h:
Maks. pr.:43.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Mustang

W barze

Wtorek, 15 kwietnia 2014 · dodano: 20.04.2014 | Komentarze 0

Route 2,563,844 - powered by www.bikemap.net



Startujemy z widokiem na Villamartin
Kolejny dzień rozpoczynam od niewielkich hopek, po ok. 23  km wjeżdżam na drogę krajową i zaczyna się najgorsze 50 km wyprawy. Totalnie płasko, nudno, do tego duży ruch  i pełno tirów. Przykro mi, nie było gór, to też zdjęć nie będzie ;P A na serio to musiałam oszczędzać baterię w aparacie.
10 km przed Sevillą, w Dos Hermanas (Dwie siostry w tłumaczeniu na polski) zaczyna się czerwona ścieżka rowerowa, która niby jest, ale co chwilę znika i pojawia się znowu, aż w końcu zmienia kolor nawierzchni na zielony i prowadzi nas do samego centrum. Zwiedzanie zaczynam od parku Maria Luisa

Plaza de America

Plaza de España

Prawie jak sukiennice w Krakowie ;P

Prawie jak Wenecja ;P
Potem udaję się w kierunku centrum po drodze mijając informację turystyczną (ten budynek z tyłu)

i kontynuuję

Palacio San Telmo

Torre del Oro

Guadalquivir i Puente de Triana

Plaza de Toros
Po zrobieniu małej rundki zawracam i jadę w stronę katedry szukając jakiegoś baru. Zobaczyłam napis palella za 5 euro i skusiłam się. Nie doczytałam tylko, że to cena za małą porcję. No cóż, raz się żyje, a paelli jeszcze nigdy nie jadłam.

Dosiadłam się do niejakiego José, który też jest pasjonatem kolarstwa, jednak wygodnej jego odmiany - na szosie i z noclegiem w domu lub hotelu. Nic więc dziwnego, że był pod wrażeniem mojego pomysłu na spędzenie wakacji wielkanocnych.
Na szczęście na procesję nie muszę długo czekać, ani też specjalnie jej szukać. Ku Klux Klan pojawia się sam.

 Jest tyle turystów, że ciężko znaleźć miejsce na zrobienie dobrego zdjęcia, na ulicach słyszę więcej niemieckiego niż hiszpańskiego, a przedostanie się pod katedrę okazało się horrorem, bo akurat procesja podążała tą samą drogą.

Katedra

Z Sevilli wydostaję się ścieżką rowerową wzdłuż rzeki i znowu pojawia się ten sam problem co przed Gibraltarem - zaplanowana droga jest już autostradą. Po kilku minutach udaje mi się jednak znaleźć coś zastępczego i mogę jechać dalej.

Po drodze zagaduje do mnie jeden kolarz, który też lubi tego typu wyprawy. Miło czasem do kogoś się odezwać, bo po kilku dniach jazdy samemu zaczyna tego brakować. Zatrzymuję się w Lora del Río i zagaduję do gości przy barze czy nie ma tu jakiegoś taniego hostelu. Jeden zaprowadza mnie pod hostel Portuguesa, jednak cena 20 euro (5 euro zniżki dla mnie) to wciąż za dużo. Nie potrzebuję aż tak dobrych warunków. Robi się już ciemno, więc próbuję znaleźć coś na gospodarza. Niestety nie działa, prosząc o skrawek ziemi w ogródku, każdy odsyła mnie do sąsiada - "To dobrzy ludzie, na pewno pomogą". W ten sposób jestem zmuszona kontynuować. Zatrzymuję się kilka km dalej na stacji benzynowej, gdzie miły pan pomaga mi znaleźć nocleg w restauracji, gdzie pracuje jego siostrzenica. 15 euro jestem w stanie wydać, to była moja maksymalna kwota. W dodatku w barze, spotykam dwóch gości, którzy widząc, że przejechałam 160 km i nic nie zamawiam sponsorują mi jedzenie i picie. Miło, tylko czemu oni muszą być pijani, żeby być gościnnymi. Oczywiście nie było to bezinteresowne, bo jeden z nich usilnie zapraszał mnie na spacer. Ja  jednak grzecznie odmawiam, mówię dobranoc i idę spać. Nie ze mną takie numery :P
NASTĘPNY DZIEŃ


Dane wyjazdu:
156.36 km 2.00 km teren
09:18 h 16.81 km/h:
Maks. pr.:53.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1410 m
Kalorie: kcal
Rower:Mustang

Los Angeles

Niedziela, 13 kwietnia 2014 · dodano: 19.04.2014 | Komentarze 1

Route 2,563,423 - powered by www.bikemap.net

Wstałam wcześnie, jeszcze w ciemnościach, żeby umyć się i pozbierać zanim się ludzie obudzą. Jednakże w górach chyba wcześniej wstają i już przed 8 można było kogoś spotkać.

Atajate o poranku
Droga zaczęła się od niewielkich podjazdów z mnóstwem pięknych widoków i miradorów, a tym samym okazji do zatrzymania się



Mirador de Castañares

Benadalid

Nie ma to jak kolarska opalenizna :D
Kawałek dalej kolejna malowniczo położona miejscowość

Algatocín
a za nią

Mirador del Genal
i zaczynamy zjazd :)

Zazwyczaj jak widzę ten znak, to zaciskam zęby i przygotowuję się psychicznie na podjazd, ale tym razem było w dół.

Gaucín

Hacho de Gaucin
Z Gaucin jechało się naprawdę miło, wydaje mi się, że ok 10 km zjazdu po zakrętach i niekiedy serpentynach. W pewnym momencie dogoniłam gościa, który wyprzedził mnie jeszcze na górze jak robiłam zdjęcie. Ja na rowerze,on na motorku. Na prostej miał przewagę, ale za to na każdym zakręcie jechałam szybciej niż on, aż w końcu udało mi się go wyprzedzić. Nigdy nie zapomnę jego uśmiechu w lusterku :D
Następne kilkadziesiąt km to w miarę płaski teren z niewielkimi wzniesieniami

Jimena de la Frontera

No tak Proszę Państwa... tylko usunąć kreseczkę i witamy w Kanadzie!
A kilometr dalej...

Przejeżdżam przez to piękne miasteczko, a nawet zatrzymuję się w sklepie.
Im bliżej do morza, tym więcej podjazdów

Słońce grzeje mocno, wiatr też przeszkadza, a do tego droga, którą chciałam jechać okazała się być autostradą. Moja mapa jest z przed kilku lat,a u nich budowa dróg idzie szybciej niż u nas. Nie miałam wyjścia, musiałam znaleźć jakąś alternatywę, więc jechałam dalej wzdłuż autostrady.Planowałam zrobić siestę na Gibraltarze, ale musiałam się wcześniej zatrzymać.

Siesta tuż przy wjeździe na pole golfowe.

Trochę widoków na łączki
i dojeżdżam do San Roque

Pytam się w centrum jak się dostać na Gibraltar, tak żeby nie jechać autostradą, bardziej jednak pomaga mi mój atlas drogowy. Jadę bocznymi drogami przez tereny rafinerii, aż w końcu wyłania się zza chmur.

Trochę tworczości na murze po drodze

i po kilku km jesteśmy

Gibraltar wita nas bardzo chłodno, i wszystko pozostaje w tym klimacie:pogoda, chmury, wiatr, ludzie. Chcę jak najszybciej dojechać do Europa Point i wrócić do Hiszpani.

Dziwnie się czuję widząc znaki po angielsku...
A na samym krańcu Europy

mix

od migracji ptaków

poprzez meczet

aż po polski pomnik.
Byłam, widziałam. Czas wracać.


Hiszpania wita mnie cieplutko, ludzie, słońce, delikatna bryza. Tak można jechać ;)
Wracam do San Roque, tym razem inną drogą. Kierowałam się drogowskazami i 100m za jednym rondem ujrzałam piękny znak Autovia, ale bez żadnych zakazów jazdy rowerem itp. Jako, że zawrócić było ciężko, a do miasteczka zostało 2km, zignorowałam to i przyspieszyłam. Po jednym kilometrze autostrada faktycznie skończyła się, a ja byłam już prawie w San Roque. Tam zapytałam się tych samych ludzi jak się wydostać, tym razem na północ i pojechałam dalej. Słońce zaczęło zachodzić, a ja byłam jakieś 20 km od najbliższej miejscowości. W pewnym momencie na skrzyżowaniu zauważyłam radiowóz policyjny i policjanta machającego, żebym się zatrzymała. Trochę się zdziwiłam, bo przecież nic nie przeskrobałam... a młody policjant zatrzymał mnie z troski o mnie. Mimo, że miałam 4 lampki i  kamizelkę odblaskową, postanowił jechać za mną i tak przez 15 km ze średnią 20km/h aż dojechaliśmy do Los Angeles. Tam zostawił mnie przy restauracji i kazał czekać na kolegów, a Ci z kolei załatwili mi nocleg na tarasie :)

Rozmowa z policjantami
-Gdzie jedziesz? Jest już ciemno.
- Do Sevilli.
- Ale to daleko.
- No tak, 200 km. Nie dzisiaj.
- Gdzie chcesz spać?
- Gdziekolwiek, znajdę coś.
- Sama jesteś. Gdzie masz chłopaka.
- Nigdzie. Nie mam.
- O biedna dziewczynka.
- A nie zimno Ci będzie na tarasie?
- Nie, jestem Polką. Nie czuję zimna.
- Ach te Polki...
NASTĘPNY DZIEŃ





Dane wyjazdu:
153.22 km 7.00 km teren
09:25 h 16.27 km/h:
Maks. pr.:56.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1392 m
Kalorie: kcal
Rower:Mustang

El Chorro

Piątek, 11 kwietnia 2014 · dodano: 19.04.2014 | Komentarze 0

Route 2,563,115 - powered by www.bikemap.net

Miałam w planach przejechać Camino de Santiago z Lizbony, ale w związku z ceną autobusów i problemami z przetransportowaniem roweru, postanowiłam jednak pokręcić się po okolicy. Mustang może do wyprawowego sprzętu nie należy, bo jazda na oponach terenowych to taka traktoriada trochę, ale mimo tego nie było aż tak źle. Nie zawiódł.
Trasa jaką sobie wymyśliłam nie należała do najlżejszych, nie brakowało przedzierania się przez góry z długimi podjazdami. Do tego dochodziły wysokie temperatury i często silny wiatr niekoniecznie w plecy. Z drugiej jednak strony rower nie ważył 60kg, tylko pewnie połowę z tego, ani też nie pokonywałam przełęczy powyżej 2000 m n.p.m. jak to kiedyś bywało. Pomimo tego wyjazd ten był dla mnie swego rodzaju niewiadomą i na wszelki wypadek wiozłam folię i taśmę, żeby móc w razie czego rower zapakować i wrócić autobusem.
Zaczynamy i...

niespodzianka :) A jednak jedziemy Camino de Santiago ( czasem piszę w liczbie mnogiej, bo przecież jest nas dwoje - ja i rower ;) )
Żegnam się z Sierrą Nevadą i znanymi mi okolicami, wjeżdżając w bardziej płaski teren.


;)
Tuż przed Loją pojawia się miły widok na rejon wspinaczkowy

A samo miasto prezentuje się następująco


Miałam spore problemy, żeby wydostać się na właściwą drogę, ponieważ do Antequery cały czas biegnie autostrada, a nie ma żadnej równoległej do niej drogi. Trzeba było pokombinować trochę. Najpierw jednak trafiam tutaj

Następnie

By w końcu dostać się w bardziej górzyste okolice i pomęczyć w słońcu na podjazdach

Jest tak gorąco, że muszę się zatrzymać i spędzić przynajmniej pół godziny w cieniu.

Siesta :)
Potem nieco schłodzona ruszam dalej walczyć z podjazdami i ze słońcem

Zatrzymuję się na chwilę w Mercadonie w Archidonie, żeby naładować baterie

Archidona
i podążam najpierw kilka km gruntową drogą wzdłuż autostrady, później już asfaltową, do Antequery.

Enamorados/Zakochani

Zamek - Antequera
W samym mieście, zanim znalazłam właściwą drogę, trochę się pogubiłam, ale z pomocą mieszkańców udało mi się wydostać i znowu wjechać w góry.

Sierra de Chimenea

Przed wyjazdem współlokator zapytał się mnie czy nie boję się wilków, skoro nie mam namiotu i planuję spać gdziekolwiek. Oto odpowiedź - Park Wilków 7km, a wieczór się zbliża... :D

Mogę Was uspokoić, od tego drogowskazu przejechałam jeszcze ponad 30 km, do znanego mi już miejsca.

El Chorro by night
Przy El Chorro spotkałam Rafaela z Monachium, który jak się okazało w 2009 r. jeździł sam rowerem po Alpach, w tym też zdobywając Stelvio. Teraz podróżuje sobie busem po Europie.Świat jest mały...

NASTĘPNY DZIEŃ





Dane wyjazdu:
166.24 km 0.00 km teren
09:15 h 17.97 km/h:
Maks. pr.:48.31 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXVI Armagedon

Piątek, 13 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Wczoraj 15 min trwało zanim zrozumieliśmy jedną informację doktorka:"Ok, możecie się rozbić, ale ja o 6 wychodzę do pracy i musicie wtedy już spadać". W końcu wyjechaliśmy o normalnej porze, a mnie udało się zebrać na czas ;P Na drogę dostaliśmy jeszcze pomidorki.

Dalej jedziemy 7, a w miejscowości Aszod skręcamy na boczne drogi, które mają nas zaprowadzić do Paszto.

Większość słów węgierskich jest dla nas zupełnie niezrozumiałych, a niektóre nazwy wyglądają tak, jakby były nie z tego świata, a już na pewno nie z Europy.

Język węgierski diametralnie różni się od pozostałych z Europy środkowej, jest on bardziej spokrewniony np. z finlandzkim należącym do tej samej rodziny (języki ugrofińskie)
W Paszto, zwanym przez nas Pasztetem, robimy zakupy i próbujemy się jakoś przedostać na 23. Trochę bocznymi, trochę ekspresówką, z pomocą przychodzi nam również jakiś motocyklista, trafiamy w końcu tam gdzie trzeba. Grzeje mocno, więc zatrzymujemy się na chwilę w cieniu. Jemy pomidorki z ziemniaczkami i z zupą chińską i odpoczywamy chwilę.

Jesteśmy teraz blisko Gór Bukowych, dlatego też hopki zamieniły się w jeden konkretny podjazd ( dla czytelników z okolic Gorlic, coś w stylu naszej Magury). Skoro było pod górę, to musi być też w dół. Zjazd do samego Ozdu, w dodatku z wiatrem. Do miasta wjeżdżam sama i przypuszczam, że chłopaki skręcili pod Tesco, intuicja nie zawodzi, spotykamy się pod sklepem i jedziemy dalej razem. Kierujemy się w stronę granicy Słowackiej po czym odbijamy na boczną drogę prowadzącą do jaskiń krasowych Aggtelek.

Zdjęć z tych okolic niestety nie mam, dlatego wklejam panoramę z netu.
Śpimy w miejscowości Kelemer u miłej rodziny, która udostępniła nam swoją trawę i dała ciepłą wodę do umycia. Ponadto dostajemy pomidory i ogórki oraz coś do picia. Siedzimy z gospodarzami do późnego wieczoru popijając nalewkę i próbując się dogadać. Jak na Węgry idzie nam to wyjątkowo dobrze, dużo pomaga nam ich córka, z którą porozumiewamy się po angielsku.
Jedno co nas bardzo zdziwiło, to zachowanie gospodarzy, którzy zabezpieczali wszystko tak, jakby w nocy miał nadejść koniec świata. Chowali co się dało pod dach, resztę przykrywali foliami, nawet nam dali plandekę do przykrycia rowerów oraz metalowe pręty, żeby namiot nie odfrunął.

O 3 w nocy ich przewidywania się spełniły. Nadeszła taka straszna burza, że musieliśmy namiot trzymać, żeby nam go nie złożyło. Wszystko uspokoiło się dopiero nad ranem, gdy już trzeba było wstawać.

Dane wyjazdu:
162.43 km 0.00 km teren
08:17 h 19.61 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXIV Kombajn

Środa, 11 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Węgry, czyli cały czas zakaz jazdy rowerem,

pola kukurydzy i słoneczników

i wredne hopki, których mamy do pokonania kilkadziesiąt. Niedługo po wyjechaniu z miasta udaje nam się złapać okazję, czyli kombajn, który ciągnie nas kilkanaście kilometrów cały czas utrzymując prędkość 27km/h. Jedzie się całkiem przyjemnie.

Nad Balatonem zjeżdżamy z zakazanej 7 i pedałujemy trasą rowerową. Pogoda piękna, może nawet aż za piękna - patelnia. Dlatego też o 13 zatrzymujemy się nad jeziorem i idziemy się trochę schłodzić. Pływamy sobie w największym jeziorze Węgier, a także Europy środkowej. W dziwnym jeziorze pochodzenia tektonicznego, bardzo dziwnym. Balaton jest długi na 77km, w najszerszym miejscu ma 14km, a jego maksymalna głębokość to zaledwie 12m. Można iść 100m wgłąb i woda dalej sięga po pas.

Wyjeżdżamy ok. 15 i dalej pokonujemy niewielkie wzniesienia dojeżdżając do Shekesfehervaru i tam szukając noclegu. Rozbijamy się na ziemi pozbawionej trawy w ogródku bardzo pogadanej pani. Problem w tym, że nie rozumiemy ani jednego słowa przez nią wypowiedzianego. Ja i Marek jedziemy do Tesco zrobić zakupy, a Tomek posiadający wielki dar dogadywania się bez znajomości słów zostaje i rozmawia z naszą gospodynią oraz jej bratem, który lubi nadużywać alkoholu. Wieczorem, gdy już byliśmy w namiocie właśnie ten brat wrócił w stanie nietrzeźwym z przejażdżki i tylko modliliśmy się, żeby nie wpadł do nas do namiotu. Zasnęliśmy jak już sobie poszedł, chociaż tym razem był to niespokojny sen.

Dane wyjazdu:
156.91 km 3.00 km teren
07:51 h 19.99 km/h:
Maks. pr.:43.68 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ III Na plebani

Środa, 21 lipca 2010 · dodano: 17.08.2010 | Komentarze 0

<=Poprzedni
Następny =>

Cały czas sypiemy prosto na Bratysławę, na pocz. z wiatrem później pod wiatr. W Pieszczanach Tomek łapie gumę 20 m od rowerowego :D, później myjemy się w jeziorze i jemy obiad. Następnie druga guma Tomka. Szybkie łatanie i mkniemy dalej jak najbliżej Bratysławy. Dzisiaj śpimy na trawie obok plebani.
nocleg na boisku © van

8.12, a miała być 8.00 ;P

Zamek w Trenczynie

Słoneczniki przed Pieszczanami

Mamy dość dwóch kółek, odlatujemy :D

Obiadek nad jeziorem

Dane wyjazdu:
194.00 km 1.50 km teren
12:35 h 15.42 km/h:
Maks. pr.:43.91 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ I Spotkanie

Poniedziałek, 19 lipca 2010 · dodano: 17.08.2010 | Komentarze 3

Wyruszyliśmy w naszą podróż,wyprawę, która z pewnością na zawsze pozostanie w pamięci. Pełni optymizmu, że się uda i za miesiąc powrócimy, by opowiedzieć innym o naszej przygodzie.
Na początku towarzyszy mi Aniasz i moja mama, jednak mama gdzieś ginie po drodze. Okazało się, że skręciła pod szpital i tak to nawet bez pożegnania z nią ruszyłam w drogę. Nie było czasu. Jak zawsze... Jedziemy bardzo wolno i pewnie głównie moja w tym wina, bo musiałam wziąźć 1,5 worka jedzenia i chociaż przyczepa nie jest przeładowana tak jak rok temu to jednak mimo wszystko z trudem ciągnę 50kg bagażu (doliczcie jeszcze rower to wyjdzie na to, że to wszystko waży więcej niż ja sama). Czuję to na każdym podjeździe. Cały czas mam doping Aniasza, której jadąc na pusto udało się zwolnić di mojego tempa i dotrzymywać mi towarzystwa. O 9.00 W NS robimy postój przy Bikershopie otwartym dopiero od 10, jednak miły serwisant zgodził się sprzedać mi parę rzeczy do naprawy roweru (dzień wcześniej zgubiłam torebkę podsiodłową z całym moim sprzętem). Posileni Stelviowym torcikiem ruszamy dalej dalej do Krościenka utrzymując na tym odcinku średnią ok. 20km/h.Potem jest już coraz gorzej. Najpierw Snozka, później niemiłe hopki, a na koniec jak już znaleźliśmy się w Kotlinie Orawsko - Nowotarskiej mocny wmordewind. W dodatku cały czas ponuro i z nieba leciu mżawka. W Rogoźniku omijamy korek, w Chochołowie spotykamy Darka pedałującego samotnie dookoła Polski. Chyba ostatnio jakaś moda nastała na takie wyprawy, bo dzień po powrocie, czyli dzisiaj jak tworzę tą relację na rynku w Gorlicach spotkałam Kasię z Szymkiem również jadących dookoła Polski. Wracając do naszej wyprawy, w Chochołowie skręcamy na Suchą Horę, w gęstej mgle pokonujemy krótki, aczkolwiek dość ostry podjazd i lądujemy na Słowacji. Kolejne dwa podjazdy i zjazd do Trsteny. Tam kierujemy się na Nove Ustie i jedziemy na południe od Oravy. Robi się ciemno i powoli już opadam z sił. Zatrzymujemy się jeszcze na stacji, a potem czekamy na chłopaków na krzyżówce. Po chwili zjawia się Marek, który prowadzi nas na miejsce noclegu, czyli na boisko. Jemy kiełbaski z ogniska i idziemy spać.
Fotki Aniasza, ktora miała nas odwieźć tylko do Sącza, a towarzyszyła nam całą drogę.
Supermeni na podbój świata!!...;)... © aniasz74

Kiniaszek Yeti i Ja...;)...odtankol na drodze do Namestova...;) © aniasz74


Następny =>

Dane wyjazdu:
218.72 km 4.00 km teren
10:23 h 21.06 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Wyrąbana

Środa, 9 czerwca 2010 · dodano: 10.06.2010 | Komentarze 7

#lat=49.71471&lng=21.72958&zoom=10&type=2
Jeszcze nigdy nie byłam aż tak wyrąbana, do tego stopnia, że nie byłam w stanie jechać dalej.
Takie upały zdecydowanie nie dla mnie, już o 7 rano temperatura wzrosła znacznie powyżej mojego optimum, a co dopiero później. Yeti woli chłodniejsze klimaty. Już od początku nie czuję się najlepiej, jednak ciężkie jest życie ambitnego uparciucha, jadę twardo wg planu. Idzie mi to wolno, ale cały czas do przodu. Przy okazji wiatr nie pomaga.

Patryja (w rowerowej bazie podjazdów Michała Książkiewicza zw. Liwoczem)

Cergowa (Beskid Dukielski)

Klasztor Bernardynów w Dukli
Zatrzymuję się na chwilę w Miejscu Piastowym i zaczynam rozmowę z księdzem z Binczarowej, który twierdzi, że tej miejscowości nie ma na żadnej mapie. Upiera się jeszcze przy jednym - na serpentyny w Załużu nie da się wjechać rowerem, na pewno będę musiała tam prowadzić mój pojazd i zastanie mnie tam wieczór ;D W międzyczasie dzwoni Diabeł i dowiaduję się, że jedzie tą samą trasą. Tak, tylko,że on już jest przed Sanokiem, a ponadto zapieprza znacznie szybciej. Po podwójnym błogosławieństwie (jednym od księdza, drugim od Diabła) ruszam w dalszą drogę.

Sanktuarium Matki Bożej Królowej Polski i św. Michała w Miejscu Piastowym

Wiatraki za Rymanowem
W Sanoku jestem dopiero o 12, zdecydowanie za późno, ale tak to jest jak się nie potrafi z łóżka zwlec o przyzwoitej porze ( w tym wypadku przyzwoita byłaby 3.30 :P) Od Sanoka zaczyna się męka, najgorszy odcinek trasy jadę w największym upale. Góry to zawsze podjazdy i tutaj w Górach Słonnych jest ich sporo z kilkunastoma serpentynami za Załużem na czele.


Widok z szóstej serpentyny

Kolejne serpentyny za Korzeńcem
Jadę dalej. Kiedyś dostałam w nagrodę w jakimś konkursie książkę o zamkach i pałacach w Polsce. Strasznie mi się spodobał zamek w Krasiczynie i postanowiłam, że kiedyś tam pojadę, tylko wtedy nie przeszło mi nawet przez myśl, że rowerem.





Szybkim tempem zwiedziłam park i zbieram się do dalszej drogi. Mój zmysł geograficzny nie zawiódł i mimo, że mam ze sobą tylko niedokładną mapę Polski i Pogórza(ta nie łapie tych rejonów), to intuicyjnie wyczułam gdzie mam jechać, jednak wolę się upewnić i pytam się miłego Pana z okienka czy to na pewno tędy.

Most na Sanie za Krasiczynem(na bike.necie go nie ma)
Pogórze wcale nie jest lżejsze, zwłaszcza dla mnie. Nie lubię hopek, nienawidzę krótkich, ostrych podjazdów, wolę coś bardziej konkretnego. Męczę się okropnie i szybko padam. W miejscowości Wyręby jestem już totalnie wyrąbana i najchętniej walnęłabym się do fosy i poszła spać. Z wyjść awaryjnych wybieram to najbezpieczniejsze i z Domaradza wracam na czterech kołach.
Ta wycieczka była dla mnie bardzo wartościowa i dostarczyła wielu przemyśleń. 300 jak najbardziej możliwe, ale:
Nie w takim upale, no chyba że wyjadę o 3 w nocy i będę miała kilka godzin przerwy w południe.
Nie, jeżeli dzień wcześniej jeżdżę treningowo.
Nie, jeśli czuję od początku, że "noga nie podaje"
Najlepiej nie sama.
W przypadku awarii kombinować z łapaniem stopa( nawet mnie chcieli jedni panowie do bagażnika zabrać, lecz nie skorzystałam z pomocy)
Kategoria 150-250km, sama


Dane wyjazdu:
227.59 km 2.00 km teren
10:05 h 22.57 km/h:
Maks. pr.:60.22 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Wszystkie drogi prowadzą do Szczawnicy

Sobota, 29 maja 2010 · dodano: 30.05.2010 | Komentarze 7

Wiedziałam, że to będzie masakra. I była tylko nie ze względu na trasę.
Nie chciało mi się jechać samej, jednak jeden nie miał czasu, drugiego nie było w Gorlicach, a trzeci to już nawet nie wiem...Nie pozostało nic innego jak samotna wyprawa. Zapowiadali niepewną pogodę więc miałam wyjechać jak najwcześniej, czyli o 5. 4.30 dzwoni budzik, jednak mój organizm na próbę wstania z łóżka mówi definitywnie NIE! Widocznie jeszcze nie odespałam klasowej impry. Dlatego też idę spać dalej i wyjeżdżam z domu dopiero o 8.30. Trochę późno, ale zakładając, że nie złapie mnie żadna burza, awaria, kontuzja itp. to nie jest jeszcze tak źle. Jadę sobie na pocz. tempo, ale oczywiście tak jak na treningu na czas spotkałam kumpelę na chodniku, tak teraz w Ropie spotkałam znajomego z pielgrzymki xD I nie można spokojnie potrenować ;P Dalej jadę to, co w planie, czyli wytrzymałość i nawet ładnie trzymam puls. Na Krzyżówce pozbywam się banana. Przez Krynicę przelatuję dość szybko,trochę mnie samochody zwolniły. Jadę sobie wzdłuż Popradu, wokoło zbierają się ciemne chmury, tylko czekam aż zacznie padać. Na szczęście z nieba leci tylko drobna mżawka, więc nie zatrzymuję się. Na dłużej, czyli kilka minut, staję za kostką w Piwnicznej. Musiałam tylko z prawą ręką na kierownicy przez nią przejeżdżać :/ Jak szybko nie wymienię tego mostka, to mój nadgarstek długo nie wytrzyma. Ubieram więc opaskę na lewą rękę, jem mój obiad - kanapkę i jadę dalej.

(I od tego momentu piszę drugi raz bo mi zniknęło)
Już na Słowacji korzystam z rady Piotrka i nabieram sobie wody ze strumyka, wyglądała na krystalicznie czystą, a w dodatku płynęła po skale. Od Mniszka delikatnie, aczkolwiek cały czas pod górę i ciężko mi się jedzie.
Awaryjny podjazd

Na ostatnim zakręcie przed przełęczą dowiaduję się dlaczego - guma. Całe szczęście, mam wszystko co potrzeba. Biorę się do wymiany dętki. Przeciętnemu bikerowi zajęłoby to kilka minut, a mnie... hmmm...może lepiej nie będę pisać. O ile z góralem nie miałabym problemu,to z tymi szosowymi oponami miałam i to duży. Trzy razy zakładam zapasową dętkę i nie mogę w miejscu wentyla wepchać ją pod oponę, po czym okazuje się, że z wentylem coś nie tak i muszę załatać starą. Więc łatam i zakładam z powrotem. Przy okazji tej wymiany trochę mi się hamulec tylny skrzywił, więc przekręciłam klocki i ma działać. Pewnie gdyby tylne koło umiało mówić to powiedziałoby: Wszystko ok, tylko nie wsiadaj na rower, bo mogę odpaść.
Zjazd do Starej Lubowli - tragedia. Coś zaczęło się tłuc i nie wiedziałam czy to koło, czy koszyk na bidon się poluzował jeszcze bardziej. Do tego tylna przerzutka nie działała jak należy.
Pole rzepaku za Starą Lubowlą

Mój kryzys potrwał do Przeł. Leśnickiej, bo tam na widok znajomych szczytów i skałek zrobiło mi się od razu lepiej. Podjazd na początku dość długo delikatnie, dopiero od Vielkiego Lipnika krótko i treściwie, czyli 12% i serpentyny.
Serpentyny


Widoczki ładne, zarówno na północ jak i na południe, ciekawe czy przy dobrej pogodzie widać Tatry, wtedy dopiero dostałabym powera xD
Na przełęczy


Rabsztyn pomylony z Wysoką ;P

W dali Czerwony Klasztor i Trzy Korony

Skałki za Leśnicą


Widać, że krzywo założyłam koło ;P

Zjeżdżam do Leśnicy, potem wzdłuż Dunajca i w Krościenku pojawiam się o 17. Nie jest źle. Do Sącza jadę dość, szybko, a przy okazji odpoczywam, bo cały czas kręcę po płaskim. W międzyczasie w Zabrzeżu uzupełniam płyny w bidonie i kawałek dalej spotykam miłego kolarza, z którym chwilę rozmawiam. Za skrętem na Kamionkę padam i nie wiem czemu. Z trudem jadę 20km/h a przecież nie jest pod górę, no może zaczął się niewidoczny podjazd. W Ptaszkowej już wiem co nie tak, tylne koło się w ogóle nie kręci. Przestawiam hamulec i z lekkością mknę do domu, nawet Ropska pada stosunkowo łatwo i gdyby nie moja awaria to nie potrzebne by mi były lampki, a tak od Szymbarku jadę w ciemności. Wracam zmęczona, ale nie wyrąbana.
Pozdro dla chłopaków z Rzeszowa, kolarza z Łącka i dla tych, którzy chcieli ze mną jechać, ale z różnych powodów nie mogli :)
Trasa taka jak na mapie tylko w drugą stronę i bez podjazdu pod zamek
#lat=49.38058&lng=20.6488&zoom=10&type=2
Kategoria 150-250km, sama


Dane wyjazdu:
180.64 km 1.00 km teren
08:25 h 21.46 km/h:
Maks. pr.:62.80 km/h
Temperatura:
HR max:172 ( 88%)
HR avg:146 ( 75%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Przehyba

Sobota, 22 maja 2010 · dodano: 23.05.2010 | Komentarze 8

Jutrzejszy maraton odwołany więc mogę dzisiaj zaszaleć. Dlatego też wybieram najcięższy szosowy podjazd w okolicy czyli Przehybę, chociaż to "w okolicy" jest bardzo naciągane, bo 14 km wspinaczkę zaczynam po ok. 65 km rozgrzewki. Miałam wyjechać wcześnie, jednak nie mogłam zwlec się z łóżka i wyruszyłam dopiero o 7.42. Do Sącza przez Ptaszkową, bo na głównej remont. Pierwszy postój(jakieś kilkanaście minut przerwy) od wyjazdu z domu robię, w połowie podjazdu, przed tą gorszą połową. Całe szczęście, że kawałek dalej było źródełko z wodą, bo mojej by nie wystarczyło. Gorąco, duszno i słońce jakoś dziwnie przygrzewa, dokładnie tak jak rok temu. Będzie burza. Czuję to. Cały czas jednak jadę z nadzieją, że zdążę wyjechać i zjechać przed prysznicem. Lekko nie było, ale też nie żyłowałam się, bardzo delikatnie, ale szybciej niż rok temu. Prawie się nie zatrzymuję, jak już to tylko na minutę i jadę dalej,nawet nie siadam na swoim krześle. Niestety, gdy skończył się asfalt, zaczęły się kamyczki, które musieli tutaj niedawno wysypać. No cóż, teraz kolarką i na szosowych oponach nie pojedzie tego kawałka, no chyba, że ktoś jest bardzo hardcorowy. Ja aż tak nie jestem, więc chwilę prowadzę. Na szczęście, kamyczki nie są wysypane do samego szczytu i na Przehybę wjeżdżam na dwóch kółkach. Siadam na chwilę na ławce, ale szybko się zbieram bo po pierwsze moje górki są za chmurami i po drugie jakieś dziwne chmury zaczynają nadciągać od północy. Do domu wracam przez Krzyżówkę, bo chcę sprawdzić ten podjazd i dzięki temu, że nie jadę najkrótszą drogą udaje mi się uniknąć burzy. Właściwie to nie do końca, bo w Frycowej spędzam chwilę na przystanku czekając aż przestanie padać i cały podjazd goni mnie burza. Może dzięki temu wjechałam szybciej, bo w tym momencie jakoś opadłam z sił. Zjeżdżam do Berestu, gdzie uzupełniam picie i jest to mój ostatni przystanek nie licząc zatrzymywania się tylko po to, żeby ściągnąć i ubrać kurtkę. Podążając za słowami wielkiego filozofa "Śmierć nadejdzie na Ropskiej" i nigdzie indziej wybieram ten podjazd. Ale dzisiaj pada tylko Ropska, lekko jakoś się jechało, nawet nie zatrzymuję się na szczycie. Do Gorlic dość szybko, bo jest już późno, za późno jak dla mnie a też wokoło grzmi. Całą drogę udało mi się uniknąć burzy i 3km przed domem łapie mnie deszcz, a kawałek dalej zaczyna się 9 symfonia Beethovena.


#lt=49.55907&ln=20.54581&z=10&t=2
Kategoria 150-250km, sama