Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi yeti91 z miasteczka Gorlice/Kraków. Od 1 maja 2009r. przejechałam 48545.26 kilometrów w tym 3908.42 w terenie. Toczę się powoli, ale cały czas do przodu ;P z prędkością średnią 18.84 km/h.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Grupetto Gorlice 2


Najciekawsze wyprawy:



Kwiatuszki alpejskie Passo dello Stelvio
Passo dello Stelvio 2010


Dookoła pomniejszone
Dookoła Polski 2009


Pielgrzymka pomniejszone
Pielgrzymka Rowerowa Rzeszów-Dębowiec 2009


Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy yeti91.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

z kimś

Dystans całkowity:14413.55 km (w terenie 1618.00 km; 11.23%)
Czas w ruchu:576:09
Średnia prędkość:17.97 km/h
Maksymalna prędkość:78.68 km/h
Suma podjazdów:19866 m
Maks. tętno maksymalne:182 (93 %)
Maks. tętno średnie:158 (81 %)
Suma kalorii:15379 kcal
Liczba aktywności:263
Średnio na aktywność:54.80 km i 4h 32m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
86.36 km 2.00 km teren
06:17 h 13.74 km/h:
Maks. pr.:55.01 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXVII Indiańska msza

Sobota, 14 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Udało mi się namówić chłopaków, żebyśmy dzisiaj przy okazji tego, że jesteśmy na terenie Krasu Słowacko Węgierskiego wstąpili do jaskini. Domica wydała mi się najciekawszą, poza tym była po drodze, dlatego wybór padł na nią. Ruszyliśmy po bardzo obfitym śniadaniu...


Nie próbujcie robić tego w domu
Kilo parówek na trzy osoby to zdecydowanie za dużo, nic dziwnego, że cały dzień byłam jakaś wymięta, nawet mimo tego, że część mojej porcji oddałam psu gospodarza.
Jedziemy do Domicy, pokonując kilka hopek, zatrzymujemy się przy jaskini i czekamy godzinę na kolejne wejście.

Przed jaskinią Baradla w drodze do Domicy

Niewiele jaskiń zwiedziłam do tej pory, ale jak dla mnie cudo, myślę, że warto zapłacić te 7 euro. Niestety za możliwość fotografowania również trzeba płacić i to sporo, więc zdjęć nie robimy. Zamieszczam kilka znalezionych w necie.



w dalszą drogę ruszamy dopiero po 13 i jedziemy w najgorszym upale. Lubię słońce, ale wysoka temperatura mi nie służy. Męczę podjazd na przełęcz Filipka, ledwo toczę się do Dobsiny, a w niej padam już totalnie. Tomek z Markiem zaczynają podjeżdżać, ja zatrzymuję się na chwilę. Doładowuję się czekoladą w nadziei, że to pomoże, jednak nie działa. Przegrzało mnie. Zaczynam podjeżdżać i z trudem pokonuję każdy metr w pionie, czasem jadę całą szerokością pasa. A w tym samym czasie, kiedy ja się męczę towarzysze są już przy punkcie widokowym

i spotykają turystów z Polski( dwie kobiety i jednego mężczyznę). Panie zaczynają rozmowę: "Wy tu nie wyjechaliście z tymi sakwami. Prawda? Musieliście prowadzić. Tam na dole jedzie jakiś wariat z przyczepą, ledwo jedzie, całą drogą jedzie, on tu na pewno nie wyjedzie." Na co chłopaki:" To jest ona" A babki dalej "Ona?! Jak to ona? i zostawiliście ją samą? Jak mogliście?" I tak pół godziny opieprzania. Może się należało. Dojeżdżam do niegrzecznych chłopców i Polaków, bo oni też czekali na mnie i chyba chcieli na własne oczy zobaczyć jak ten wariat tutaj wjeżdża ;) Zaznaczam jednak, że już daleko nie pojadę, bo naprawdę nie dam rady. Zjeżdżamy na dół do Strateny i rozbijamy się jak się okazało obok jakiegoś Wigwamu.

Indiańskie tipi
Wieczorem młodzi ludzie zrobili sobie spotkanie obok niego, zaczęli coś śpiewać, recytować, modlić się do nie wiem czego lub kogo. Wszystko wyglądało jak jakaś czarna msza. Nie z tej ziemi. A w nocy chyba sobie karaoke urządzili, pamiętam jak jakaś dziewczyna śpiewała najpierw indiańskie pieśni, a na końcu zaśpiewała znaną piosenkę, chyba tą...
<

Dane wyjazdu:
166.24 km 0.00 km teren
09:15 h 17.97 km/h:
Maks. pr.:48.31 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXVI Armagedon

Piątek, 13 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Wczoraj 15 min trwało zanim zrozumieliśmy jedną informację doktorka:"Ok, możecie się rozbić, ale ja o 6 wychodzę do pracy i musicie wtedy już spadać". W końcu wyjechaliśmy o normalnej porze, a mnie udało się zebrać na czas ;P Na drogę dostaliśmy jeszcze pomidorki.

Dalej jedziemy 7, a w miejscowości Aszod skręcamy na boczne drogi, które mają nas zaprowadzić do Paszto.

Większość słów węgierskich jest dla nas zupełnie niezrozumiałych, a niektóre nazwy wyglądają tak, jakby były nie z tego świata, a już na pewno nie z Europy.

Język węgierski diametralnie różni się od pozostałych z Europy środkowej, jest on bardziej spokrewniony np. z finlandzkim należącym do tej samej rodziny (języki ugrofińskie)
W Paszto, zwanym przez nas Pasztetem, robimy zakupy i próbujemy się jakoś przedostać na 23. Trochę bocznymi, trochę ekspresówką, z pomocą przychodzi nam również jakiś motocyklista, trafiamy w końcu tam gdzie trzeba. Grzeje mocno, więc zatrzymujemy się na chwilę w cieniu. Jemy pomidorki z ziemniaczkami i z zupą chińską i odpoczywamy chwilę.

Jesteśmy teraz blisko Gór Bukowych, dlatego też hopki zamieniły się w jeden konkretny podjazd ( dla czytelników z okolic Gorlic, coś w stylu naszej Magury). Skoro było pod górę, to musi być też w dół. Zjazd do samego Ozdu, w dodatku z wiatrem. Do miasta wjeżdżam sama i przypuszczam, że chłopaki skręcili pod Tesco, intuicja nie zawodzi, spotykamy się pod sklepem i jedziemy dalej razem. Kierujemy się w stronę granicy Słowackiej po czym odbijamy na boczną drogę prowadzącą do jaskiń krasowych Aggtelek.

Zdjęć z tych okolic niestety nie mam, dlatego wklejam panoramę z netu.
Śpimy w miejscowości Kelemer u miłej rodziny, która udostępniła nam swoją trawę i dała ciepłą wodę do umycia. Ponadto dostajemy pomidory i ogórki oraz coś do picia. Siedzimy z gospodarzami do późnego wieczoru popijając nalewkę i próbując się dogadać. Jak na Węgry idzie nam to wyjątkowo dobrze, dużo pomaga nam ich córka, z którą porozumiewamy się po angielsku.
Jedno co nas bardzo zdziwiło, to zachowanie gospodarzy, którzy zabezpieczali wszystko tak, jakby w nocy miał nadejść koniec świata. Chowali co się dało pod dach, resztę przykrywali foliami, nawet nam dali plandekę do przykrycia rowerów oraz metalowe pręty, żeby namiot nie odfrunął.

O 3 w nocy ich przewidywania się spełniły. Nadeszła taka straszna burza, że musieliśmy namiot trzymać, żeby nam go nie złożyło. Wszystko uspokoiło się dopiero nad ranem, gdy już trzeba było wstawać.

Dane wyjazdu:
118.56 km 20.00 km teren
07:20 h 16.17 km/h:
Maks. pr.:44.93 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXV Ale urwał...słupa

Czwartek, 12 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Zbieramy się dosyć szybko, żeby tylko rozgadana babka nas nie dorwała i jedziemy w stronę stolicy. Bezchmurne niebo, słońce wznosi się coraz wyżej, znowu będzie patelnia.

Wody, wody dajcie...
W Kisfalud zjeżdżamy z siódemki i jedziemy teraz ścieżką rowerową, a następnie mniej ruchliwą drogą aż do Kapolnasnyeka. Przejeżdżamy przez tą miejscowość i wg mapy powinniśmy dojechać z powrotem do 7, jednak okazuje się, że droga się kończy, a my musimy jakoś przedrzeć się przez torowisko, hmmm...gdyby nie ta przyczepa. Chłopaki pomagają mi i już jesteśmy na drugiej stronie i możemy wjechać na drogę. Do stolicy Węgier już niedaleko, nawet ją widzimy ze wzgórza.

W drodze do Budapesztu
Mamy bardzo dobry czas, do Budapesztu wjeżdżamy przed 12, jedziemy początkowo wzdłuż Dunaju, później widząc Tesco postanawiamy się zatrzymać. Ludzie potrafią pozytywnie zaskakiwać. Jakiś rowerzysta zaparkowawszy swój pojazd obok naszych podszedł do nas i dał nam mapę Budapesztu z rozrysowaną siecią szlaków rowerowych. Trochę nam to ułatwiło zwiedzanie stolicy Węgier. Chcemy zobaczyć również wyspy na Dunaju. Udaje nam się przejechać tylko przez Margit-sziget, bo na drugiej odbywał się festiwal(coś w stylu naszego Woodstocku). Jeździmy jeszcze po ścieżkach rowerowych, których jest tutaj naprawdę wiele.
W stolicy


W związku z imprezą na ulicach można spotkać różne ciekawe osoby

Most Łańcuchowy

U podnóża wzgórza Gellerta

Parlament Europejski

Na placu bohaterów

Muzeum narodowe

Siłownia zamiast placu zabaw
Mimo, że całe Węgry są nieprzyjazne dla rowerzystów, to sama stolica zaskakuje nas pozytywnie. Wyjeżdżamy z miasta i jedziemy ścieżką rowerową, na której z dwóch stron były słupki. Marek zapatrzony w GPSa nie zauważył jednego z nich i z całej siły przywalił w niego amorem, o mały włos nie przelatując przez kierę. Wyglądało to tragiczno - komicznie i trzeba to było zobaczyć. Od tego czasu Mario miał już problemy z dwoma kołami oraz z amortyzatorem. Aż strach jechać na czymś takim.
Nocleg w pierwszej lepszej wsi u samotnego hmmm... nie wiemy kim ten Węgier był z zawodu, jednak nazwaliśmy go doktorkiem. I znowu jak zobaczył mnie myjącą głowę od razu dostałam zaproszenie do łazienki, tym razem nawet chłopaki na tym skorzystali, bo też mogli się umyć pod prysznicem :)

Dane wyjazdu:
162.43 km 0.00 km teren
08:17 h 19.61 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXIV Kombajn

Środa, 11 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Węgry, czyli cały czas zakaz jazdy rowerem,

pola kukurydzy i słoneczników

i wredne hopki, których mamy do pokonania kilkadziesiąt. Niedługo po wyjechaniu z miasta udaje nam się złapać okazję, czyli kombajn, który ciągnie nas kilkanaście kilometrów cały czas utrzymując prędkość 27km/h. Jedzie się całkiem przyjemnie.

Nad Balatonem zjeżdżamy z zakazanej 7 i pedałujemy trasą rowerową. Pogoda piękna, może nawet aż za piękna - patelnia. Dlatego też o 13 zatrzymujemy się nad jeziorem i idziemy się trochę schłodzić. Pływamy sobie w największym jeziorze Węgier, a także Europy środkowej. W dziwnym jeziorze pochodzenia tektonicznego, bardzo dziwnym. Balaton jest długi na 77km, w najszerszym miejscu ma 14km, a jego maksymalna głębokość to zaledwie 12m. Można iść 100m wgłąb i woda dalej sięga po pas.

Wyjeżdżamy ok. 15 i dalej pokonujemy niewielkie wzniesienia dojeżdżając do Shekesfehervaru i tam szukając noclegu. Rozbijamy się na ziemi pozbawionej trawy w ogródku bardzo pogadanej pani. Problem w tym, że nie rozumiemy ani jednego słowa przez nią wypowiedzianego. Ja i Marek jedziemy do Tesco zrobić zakupy, a Tomek posiadający wielki dar dogadywania się bez znajomości słów zostaje i rozmawia z naszą gospodynią oraz jej bratem, który lubi nadużywać alkoholu. Wieczorem, gdy już byliśmy w namiocie właśnie ten brat wrócił w stanie nietrzeźwym z przejażdżki i tylko modliliśmy się, żeby nie wpadł do nas do namiotu. Zasnęliśmy jak już sobie poszedł, chociaż tym razem był to niespokojny sen.

Dane wyjazdu:
148.99 km 4.00 km teren
07:23 h 20.18 km/h:
Maks. pr.:53.42 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXIII Rozstanie

Wtorek, 10 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Jedziemy do Słoweńskiej Bystrzycy, gdzie skręciliśmy na Ptuj.


Wjechaliśmy na Nizinę Mariborską, więc jest płasko. Płaska i nieciekawa droga, w dodatku co jakiś czas pojawia się znak "Zakaz jazdy rowerem", lecz nie zważamy na niego. Piotrek z powodu bólu kolan postanowił skrócić sobie drogę i wrócić pociągiem z Bratysławy. Rozstajemy się w Ormuzie i dalej jedziemy już we trójkę, a Piotrek rozpoczyna samotny powrót.

Rozstanie
Wjeżdżamy Chorwację, słońce grzeje, więc widząc na mapie jezioro postanawiamy się trochę orzeźwić wchodząc do wody.

Niestety, sztuczny zbiornik nie oferuje takich atrakcji. Jedziemy do Prelogu, skręcamy na Gorican, gdzie przekraczamy granicę Chorwacko - Węgierską.

Węgry witają
Dojeżdżamy do Nagykanizsy i rozpoczynamy szukanie noclegu. Nigdzie nie ma ładnej trawy na podwórku, dlatego pytamy się na plebani. Ksiądz był trochę nieufny, bo poprosił nas o paszporty. Rozbiliśmy się, umyliśmy się w misce, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.

Dane wyjazdu:
124.11 km 10.00 km teren
06:45 h 18.39 km/h:
Maks. pr.:57.21 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXII Dobry dziadek

Poniedziałek, 9 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Musimy jakoś wydostać się z półwyspu, dlatego zawracamy polną drogą i szybko odnajdujemy most, przedostając się tym samym na prawy brzeg Sawy. Jest tutaj poprowadzony szlak rowerowy, kręci się całkiem miło, ruch niewielki, więc nie skręcamy szybko na główną drogę.

Droga
Po drodze Piotrek z Tomkiem wysępili wodę i przy okazji dostali syrop z róży oraz przewodnik rowerowy po Słowenii. Przewodnik nam już się nie przyda, ale syrop jak najbardziej. Przejeżdżamy na drugi brzeg i nadal jedziemy wzdłuż Sawy, zatrzymując się dopiero na zakupy w Lidlu w Litije. Jeszcze kawałek wzdłuż rzeki później skręcamy w lewo pakując się w hopki. Tak docieramy do miejscowości Lasko, gdzie skręcamy ponownie w lewo i pedałujemy w górę rzeki Savinji. Jedzie mi się spoko, wydarliśmy z Tomkiem trochę do przodu, co jakiś czas zatrzymujemy się i czekamy na chłopaków. Docieramy do Celje

i tu zapada decyzja o zjedzeniu regionalnej potrawy. Postanawiamy zapytać się napotkanego starszego rowerzystę, gdzie możemy znaleźć jakąś tanią restaurację. Ten kieruje nas do Americi , gdzie obiady jak się okazało zaczynają się od 15 euro. Mówimy, że za drogo i dziękujemy, a dziadek wylatuje z darciem na obsługę, dlaczego nie mają zniżek dla biednych studentów. My odjeżdżamy i szukamy dalej. Miało być coś regionalnego, zatrzymujemy się więc przy pizzerii, ale tu ceny wyższe niż w Wenecji. Również dziękujemy. Podczas, gdy rowerzysta kłóci się z kelnerami, my postanawiamy to wykorzystać i spadamy pod centrum handlowe. Dobry dziadek nie daje za wygraną, kupuje nam po kawałku pizzy i po szklance coli! To nie koniec, jedzie jeszcze chwilę z nami, do Vojnika, gdzie mieszka i na pożegnanie wyjmuje z portfela wizytówkę i 10 euro. Nie możemy odmówić. Takie spotkanie przywraca wiarę w ludzi... Odjeżdżamy bogatsi o 10 euro, a przede wszystkim o doświadczenie bezinteresownej pomocy.

Niedaleko, bo po przejechaniu kilku następnych km spotykamy młodego Polaka z przyczepką voyagera i rowerze na ramie Boplight Maraton Team(czyli tej samej, którą mam w swoim góralu :)). Znowu no name chłopak przyjechał tutaj samochodem ze znajomymi i dzisiaj zaczyna wracać do Polski rowerem. Po krótkiej rozmowie jedziemy dalej, kończąc dzisiejszy dystans po kilku kilkunastoprocentowyc hopkach w miejscowości Vrhole.
słowenia © van



Mamy skoszoną trawę, wodę do mycia, i prąd. Po co więcej mi...

Dane wyjazdu:
76.00 km 15.00 km teren
04:15 h 17.88 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XXI Samotna podróżniczka

Niedziela, 8 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Ludzie otwierają się powoli. Nasz gospodarz, który wydawał się być niezbyt ucieszony z naszego przyjazdu, dzisiaj zrobił nam kawę i nawet trochę z nami porozmawiał. Na Słowenii przynajmniej można się łatwo dogadać, chociaż niektóre słowa naprawdę sporo się różnią. Więc Hvala dziadkowi i jedziemy dalej ;) Teraz prosto na Lubljanę, czyli kolejną stolicę na naszej trasie, chociaż jeszcze wczoraj była mowa o zrobieniu dnia wolnego, z powodu kolan Piotrka. Już miałam nawet plan, żeby udać się do Postojnej...

uznawanej przecież za jedną z najpiękniejszych jaskiń w Europie. Czasem wkurzało mnie to, że jesteśmy tak blisko miejsc wartych zobaczenia i mijamy je jak gdyby nie istniały, jednak tak to zwykle bywa na dłuższych dystansach, nie ma czasu na wszystko. Udało się namówić Piotrka do dalszej jazdy i całe szczęście, bo po drodze dostał jeszcze dodatkowego dopalacza - spotkał samotnie podróżującą Niemkę. Ból kolan minął od razu :D Piotrek jedzie cały czas z No name podróżniczką ( przez 2 godz. rozmowy nie dowiedział się nawet jak ma na imię), a my wyrywamy lekko do przodu.

Wspólny postój w drodze do Lubljany
Rozstajemy się w Lubljanie, Piotrek idzie do kafejki, a ja Marek i Tomek szukamy mszy. Bezskutecznie, musielibyśmy poczekać kilka godzin, a nie mamy tyle czasu.
W stolicy





Później coś jemy i każdy rozjeżdża się na chwilę. Ja np. pojechałam pod zamek ulicą Studentską i nie trafiłam, bo ulica okazała się ścieżką o nachyleniu takim, że nawet nie zdołałam wypchać mojej lokomotywy.

Ulica studentska
Spięłam tylko koło, wzięłam torbę na kierę i poszłam pieszo, cały czas martwiąc się o to, że pozbędę się roweru na zawsze. Nie pozbyłam się, ledwo nawróciłam na wąskiej dróżce i pojechałam do reszty ekipy.
Na zamku





Spotykamy się ponownie i ok 16 wyjeżdżamy ze stolicy. W pierwszej lepszej miejscowości, jeżeli dobrze pamiętam, w Tomanovicach Piotrek znajduje garaż i czyści przednią piastę. Przy okazji dostajemy chłodną lemoniadę do picia. Następnie kierujemy się na drogę, która miała lecieć wzdłuż Sawy. Trochę nie trafiliśmy, ale nie chce nam się wracać, więc skręcamy w pola. Rzekę, co prawda odnaleźliśmy, jednak okazało się że wylądowaliśmy dokładnie w miejscu, w którym łączą się dwie rzeki( po fachowemu zjawisko konfluencji).

Tomek już planował przenosić rower w bród, na szczęście po wejściu do wody mu się to odwidziało. Zostaliśmy w tym uroczym miejscu i już mieliśmy się rozbijać w wysokiej trawie, gdy nagle nadjechał traktor z kosiarką przygotowując nam miejsce pod namiot :D To się rozumie.

Nasz obóz
Wieczorem nadchodzi burza,

na szczęście przechodzi bokiem i możemy spać spokojni o nasz dobytek.
i ujęcie z helikoptera miejsca gdzie śpimy ;)


Dane wyjazdu:
132.00 km 5.00 km teren
07:40 h 17.22 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XX Adriatyk

Sobota, 7 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>
#lat=45.76561&lng=14.11125&zoom=12&type=2
Po zjedzeniu śniadania i pożegnaniu naszych cudownych gospodarzy

ruszamy dalej w stronę Triestu. Całe szczęście, niebo rozpogodziło się i zaczyna grzać, więc może uda się w końcu wykąpać w Adriatyku.

Gdzieś w dali widać Alpy


I nareszcie morze. Przed Triestem.
Lecimy z wiatrem, a lądujemy na plaży w Triescie. Nietypowej plaży, bo wyłożonej kostką chodnikową.

Zatrzymuję się tam z Tomkiem i czekamy na chłopaków. Trochę ich odstawiliśmy, ale za niedługo powinni do nas dojechać. Po wypatrywaniu na ulicy w końcu wracamy na plażę w nadziei, że jakoś się odnajdziemy. Kąpiemy się w morzu, suszymy i dostaję smsa, że Marek z Piotrkiem czekają w porcie pod latarnią, jedziemy tam jednak reszty ekipy nie ma.

W końcu wyszło tak, że znowu rozdzieliliśmy się i pojechaliśmy dwoma drogami do Postojnej. Najpierw wpadliśmy z Tomkiem na autostradę i na szczęście już po zjechaniu z niej czuję, że coś mi tył lata. Guma... Zatrzymujemy się pod Lidlem, wymieniamy dętkę i szukamy wyjazdu z Triestu. Długo nam z tym zeszło, bo najpierw niepotrzebnie pojechaliśmy do końca podjazdu,

Widok na Triest i Adriatyk z podjazdu
na którym zwykła droga zamieniała się w autostradę. Musieliśmy zawrócić i skręcić na kolejny podjazd pod Basovicę. Tam również nie bez problemu udaje nam się znaleźć drogę na Słowenię. Granica, w związku z nią info dla wszystkich. Jeżeli chcesz, żebym się zatrzymała, to się nie drzyj:" Dajesz, dajesz", bo z reguły takie coś działa na mnie przyspieszająco. Patelnia na podjazdach wymęczyła mnie jak zawsze, dlatego też po wjechaniu na Słowenię jakaś bez siły jestem.

Kras
Dopiero po paru hopkach rozkręcam się i już jadę w miarę przyzwoitym tempem. Zatrzymujemy się w Postojnej pod Lidlem, gdzie czekamy na towarzyszy. Później jeszcze jedziemy za miasto w poszukiwaniu noclegu. Ostatecznie rozbijamy się na podwórku u niezbyt pogadanego dziadka. W dodatku śpimy kilka metrów od drogi, kilkadziesiąt od autostrady i torów kolejowych, jednak jakoś nie przeszkadza nam to, żeby zasnąć. Zmęczenie po 20 dniach podróży robi swoje.

Dane wyjazdu:
83.03 km 3.00 km teren
04:22 h 19.01 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XIX Ja nie jestem Mario!

Piątek, 6 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Pogoda nie pozwala nam zrobić dzisiaj wolnego dnia nad Adriatykiem, co nie oznacza, że nie odpoczywamy. Śpimy bowiem do 10, z lasku zwijamy się dopiero przed południem. Wczoraj w nocy coś nas orientacja zawiodła, dlatego też dzisiaj musimy nadłożyć trochę drogi. Cały czas jest płasko, możemy sypać.

Pij mleko, będziesz wielki!
Jednak to sypanie nie trwa długo, bo pod supermarketem



Pod supermarketem
w Portogruaro łapie nas burza, którą musimy tam przeczekać,


W oczekiwaniu na burzę
a później deszcz odbiera nam ochotę do jazdy. Całe szczęście, że dzisiaj udaje nam się znaleźć jeden z najlepszych noclegów, jeżeli nie najlepszy.

Jednak poszukiwania nie były łatwe, bo na łaskawych ludzi trafiliśmy dopiero za piątym razem. Starsze małżeństwo pozwoliło nam się rozłożyć w warsztacie, więc mamy dach nad głową i jest sucho. Ale to dopiero początek. Za chwilę przynoszą stół i przygotowują nam kolację - sałatkę z ryżem, bułeczki i pyszną suszoną szynkę, której niestety nie zjedliśmy z Tomkiem, bo zostawiliśmy ją sobie na rano bez przykrycia i zrobił to za nas kot. Również jedna z wnuczka (w sumie mieli oni 20 wnuków) przyniosła nam jeszcze ciepłą pizzę. Na deser dostajemy melona urwanego prosto z ogródka, a do picia domowe wino. Na koniec możemy również skorzystać z łazienki i umyć się w ciepłej wodzie. Prawie jak w domu.
Tytuł tak właściwie dotyczy kolejnego dnia, a dokładniej śniadania, ale było to także na tym noclegu. Rano zostaliśmy ugoszczeni tradycyjnym włoskim śniadaniem, czyli kawa, ciasteczka, do tego bułki, szynka, dżem. Najedliśmy się jak nigdy. Podczas colazione (po włosku śniadanie) rozmawiamy z gospodarzami i tamci pytają się nas po kolei jak mamy na imię. Przyszła kolej na Marka, jednak pani nie mogła znaleźć odpowiednika i pyta się: "Mario?", na co Marek z oburzeniem odpowiada: MAREK! To trzeba było słyszeć :D Po takiej odpowiedzi już bez problemu znalazło się włoskie imię: "A... Marco..." :)

Dane wyjazdu:
118.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XVIII Burzowa Wenecja

Czwartek, 5 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Już od rana chmurzy się i nie zapowiada się dobra pogoda na dzisiaj. Żegnamy się z gospodarzami i jedziemy do Padwy. Już przed samym miastem zaczynają spadać z neiba pierwsze krople. Zatrzymuję się, żeby się przygotować na deszcz, wtedy wyprzedza mnie Marek, a następnie Piotrek. Potem jadę prosto, lecz nikogo nie widzę, już mam wątpliwości czy na centrum nie trzeba było gdzieś skręcić, upewniam się pytając się jakiegoś młodego gościa na przystanku. Wjeżdżam do centrum, chłopaków dalej nie ma.

Katedra w Padwie




Bazylika św. Antoniego
Postanawiam więc podjechać pod Bazylikę św. Antoniego, może tam ich zobaczę. W końcu udaje nam się skontaktować i spotykam się z Tomkiem i Piotrkiem, którzy jak się okazuje gdzieś zgubili Marka. Odnajdujemy się wszyscy i jedziemy, tylko nie wiemy jak mamy jechać, dopiero pan z obsługi hotelu pokazuje nam drogę do Wenecji, którą można jechać rowerem, cały czas pada, im dłużej, tym mocniej. Delikatny deszczyk z czasem zamienia się w ulewę. Jest płasko i udaje mi się utrzymać na kole Tomka, jedziemy cały czas razem, Piotrek z Markiem trochę z tyłu, aż w końcu dzielimy się na dwa zespoły i jedziemy do Wenecji we dwoje. Chłopaki zatrzymali się na przystanku,żeby przeczekać ulewę, a my prujemy dalej. Do samej Wenecji wjeżdżamy podczas burzy, na 4km odcinku na grobli cały czas widzimy pioruny uderzające o morze i słyszymy grzmoty, jedziemy jak najszybciej możemy, nawet nie wiecie jacy byliśmy szczęśliwi, gdy zaraz po wjechaniu na wyspę ujrzeliśmy skrytkę rowerową.

Nie dość, że sucho, to jeszcze był prąd. Spędziliśmy w niej 3 godziny czekając na chłopaków i podjęliśmy najgłupszą decyzję podczas całej wyprawy - nie szukamy strzeżonego parkingu, tylko spinamy rowery, obwieszamy je brudnymi ciuchami i zostawiamy tutaj. I idziemy spokojnie zwiedzać Wenecję, a potem organizujemy konkurs kto szybciej wróci stopem do Polski.

Żegnajcie rowerki
Spędzamy 4 godziny spacerując po wąskich uliczkach,

mijając niezliczoną ilość kanałów

i przedzierając się przez jeszcze bardziej niezliczoną ilość turystów.

Wenecja... na pewno ma swój niepowtarzalny urok,

jednak jak dla mnie jest bardzo przereklamowana. Oprócz kanałów, charakterystycznych zabudowań, cudownej architektury, takiej jak Bazylika św. Marka


czy też Pałac Dożów możemy również spotkać pływające butelki w kanale,

czy też przejść się uliczkami o niezbyt miłym zapachu. Może to moje wrażenie, ale z reguły nie lubię miejsc, gdzie jest pełno ludzi, wolę zwiedzać np. ciche, spokojne miasteczko nad jeziorem w Alpach. A ceny, wszyscy straszyli nie wiadomo jakimi, a okazało się, że w niektórych barach jest nawet taniej niż w Weronie.
Ku naszemu zaskoczeniu rowery stoją nawet nietknięte i możemy pedałować dalej. Jest już późno, coś ok. 20, zaczyna robić się ciemno. Mieliśmy w planach dojechać w okolice Jesolo i rozłożyć się na plaży. Nie za bardzo nam to wychodzi. Jedziemy po drodze jeszcze robiąc zakupy w Lidlu 5 min przed jego zamknięciem :D Byliśmy ostatnimi klientami. Później kręcimy już w całkowitej ciemności. Jestem senna, zmęczona, ale jadę byle do przodu, czasem zjeżdżając na pobocze. W końcu natrafiamy na ścieżkę rowerową i padnięci postanawiamy rozbić się w lasku obok niej. Lasku, którego praktycznie nie było, jak się rano okazało, byliśmy może 3 m od drogi doskonale widoczni.