Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi yeti91 z miasteczka Gorlice/Kraków. Od 1 maja 2009r. przejechałam 48545.26 kilometrów w tym 3908.42 w terenie. Toczę się powoli, ale cały czas do przodu ;P z prędkością średnią 18.84 km/h.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl
Grupetto Gorlice 2


Najciekawsze wyprawy:



Kwiatuszki alpejskie Passo dello Stelvio
Passo dello Stelvio 2010


Dookoła pomniejszone
Dookoła Polski 2009


Pielgrzymka pomniejszone
Pielgrzymka Rowerowa Rzeszów-Dębowiec 2009


Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy yeti91.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

wyprawy

Dystans całkowity:7431.28 km (w terenie 290.50 km; 3.91%)
Czas w ruchu:384:09
Średnia prędkość:17.02 km/h
Maksymalna prędkość:67.39 km/h
Suma podjazdów:18492 m
Liczba aktywności:59
Średnio na aktywność:125.95 km i 7h 31m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
132.00 km 5.00 km teren
07:40 h 17.22 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XX Adriatyk

Sobota, 7 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>
#lat=45.76561&lng=14.11125&zoom=12&type=2
Po zjedzeniu śniadania i pożegnaniu naszych cudownych gospodarzy

ruszamy dalej w stronę Triestu. Całe szczęście, niebo rozpogodziło się i zaczyna grzać, więc może uda się w końcu wykąpać w Adriatyku.

Gdzieś w dali widać Alpy


I nareszcie morze. Przed Triestem.
Lecimy z wiatrem, a lądujemy na plaży w Triescie. Nietypowej plaży, bo wyłożonej kostką chodnikową.

Zatrzymuję się tam z Tomkiem i czekamy na chłopaków. Trochę ich odstawiliśmy, ale za niedługo powinni do nas dojechać. Po wypatrywaniu na ulicy w końcu wracamy na plażę w nadziei, że jakoś się odnajdziemy. Kąpiemy się w morzu, suszymy i dostaję smsa, że Marek z Piotrkiem czekają w porcie pod latarnią, jedziemy tam jednak reszty ekipy nie ma.

W końcu wyszło tak, że znowu rozdzieliliśmy się i pojechaliśmy dwoma drogami do Postojnej. Najpierw wpadliśmy z Tomkiem na autostradę i na szczęście już po zjechaniu z niej czuję, że coś mi tył lata. Guma... Zatrzymujemy się pod Lidlem, wymieniamy dętkę i szukamy wyjazdu z Triestu. Długo nam z tym zeszło, bo najpierw niepotrzebnie pojechaliśmy do końca podjazdu,

Widok na Triest i Adriatyk z podjazdu
na którym zwykła droga zamieniała się w autostradę. Musieliśmy zawrócić i skręcić na kolejny podjazd pod Basovicę. Tam również nie bez problemu udaje nam się znaleźć drogę na Słowenię. Granica, w związku z nią info dla wszystkich. Jeżeli chcesz, żebym się zatrzymała, to się nie drzyj:" Dajesz, dajesz", bo z reguły takie coś działa na mnie przyspieszająco. Patelnia na podjazdach wymęczyła mnie jak zawsze, dlatego też po wjechaniu na Słowenię jakaś bez siły jestem.

Kras
Dopiero po paru hopkach rozkręcam się i już jadę w miarę przyzwoitym tempem. Zatrzymujemy się w Postojnej pod Lidlem, gdzie czekamy na towarzyszy. Później jeszcze jedziemy za miasto w poszukiwaniu noclegu. Ostatecznie rozbijamy się na podwórku u niezbyt pogadanego dziadka. W dodatku śpimy kilka metrów od drogi, kilkadziesiąt od autostrady i torów kolejowych, jednak jakoś nie przeszkadza nam to, żeby zasnąć. Zmęczenie po 20 dniach podróży robi swoje.

Dane wyjazdu:
83.03 km 3.00 km teren
04:22 h 19.01 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XIX Ja nie jestem Mario!

Piątek, 6 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Pogoda nie pozwala nam zrobić dzisiaj wolnego dnia nad Adriatykiem, co nie oznacza, że nie odpoczywamy. Śpimy bowiem do 10, z lasku zwijamy się dopiero przed południem. Wczoraj w nocy coś nas orientacja zawiodła, dlatego też dzisiaj musimy nadłożyć trochę drogi. Cały czas jest płasko, możemy sypać.

Pij mleko, będziesz wielki!
Jednak to sypanie nie trwa długo, bo pod supermarketem



Pod supermarketem
w Portogruaro łapie nas burza, którą musimy tam przeczekać,


W oczekiwaniu na burzę
a później deszcz odbiera nam ochotę do jazdy. Całe szczęście, że dzisiaj udaje nam się znaleźć jeden z najlepszych noclegów, jeżeli nie najlepszy.

Jednak poszukiwania nie były łatwe, bo na łaskawych ludzi trafiliśmy dopiero za piątym razem. Starsze małżeństwo pozwoliło nam się rozłożyć w warsztacie, więc mamy dach nad głową i jest sucho. Ale to dopiero początek. Za chwilę przynoszą stół i przygotowują nam kolację - sałatkę z ryżem, bułeczki i pyszną suszoną szynkę, której niestety nie zjedliśmy z Tomkiem, bo zostawiliśmy ją sobie na rano bez przykrycia i zrobił to za nas kot. Również jedna z wnuczka (w sumie mieli oni 20 wnuków) przyniosła nam jeszcze ciepłą pizzę. Na deser dostajemy melona urwanego prosto z ogródka, a do picia domowe wino. Na koniec możemy również skorzystać z łazienki i umyć się w ciepłej wodzie. Prawie jak w domu.
Tytuł tak właściwie dotyczy kolejnego dnia, a dokładniej śniadania, ale było to także na tym noclegu. Rano zostaliśmy ugoszczeni tradycyjnym włoskim śniadaniem, czyli kawa, ciasteczka, do tego bułki, szynka, dżem. Najedliśmy się jak nigdy. Podczas colazione (po włosku śniadanie) rozmawiamy z gospodarzami i tamci pytają się nas po kolei jak mamy na imię. Przyszła kolej na Marka, jednak pani nie mogła znaleźć odpowiednika i pyta się: "Mario?", na co Marek z oburzeniem odpowiada: MAREK! To trzeba było słyszeć :D Po takiej odpowiedzi już bez problemu znalazło się włoskie imię: "A... Marco..." :)

Dane wyjazdu:
118.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XVIII Burzowa Wenecja

Czwartek, 5 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Już od rana chmurzy się i nie zapowiada się dobra pogoda na dzisiaj. Żegnamy się z gospodarzami i jedziemy do Padwy. Już przed samym miastem zaczynają spadać z neiba pierwsze krople. Zatrzymuję się, żeby się przygotować na deszcz, wtedy wyprzedza mnie Marek, a następnie Piotrek. Potem jadę prosto, lecz nikogo nie widzę, już mam wątpliwości czy na centrum nie trzeba było gdzieś skręcić, upewniam się pytając się jakiegoś młodego gościa na przystanku. Wjeżdżam do centrum, chłopaków dalej nie ma.

Katedra w Padwie




Bazylika św. Antoniego
Postanawiam więc podjechać pod Bazylikę św. Antoniego, może tam ich zobaczę. W końcu udaje nam się skontaktować i spotykam się z Tomkiem i Piotrkiem, którzy jak się okazuje gdzieś zgubili Marka. Odnajdujemy się wszyscy i jedziemy, tylko nie wiemy jak mamy jechać, dopiero pan z obsługi hotelu pokazuje nam drogę do Wenecji, którą można jechać rowerem, cały czas pada, im dłużej, tym mocniej. Delikatny deszczyk z czasem zamienia się w ulewę. Jest płasko i udaje mi się utrzymać na kole Tomka, jedziemy cały czas razem, Piotrek z Markiem trochę z tyłu, aż w końcu dzielimy się na dwa zespoły i jedziemy do Wenecji we dwoje. Chłopaki zatrzymali się na przystanku,żeby przeczekać ulewę, a my prujemy dalej. Do samej Wenecji wjeżdżamy podczas burzy, na 4km odcinku na grobli cały czas widzimy pioruny uderzające o morze i słyszymy grzmoty, jedziemy jak najszybciej możemy, nawet nie wiecie jacy byliśmy szczęśliwi, gdy zaraz po wjechaniu na wyspę ujrzeliśmy skrytkę rowerową.

Nie dość, że sucho, to jeszcze był prąd. Spędziliśmy w niej 3 godziny czekając na chłopaków i podjęliśmy najgłupszą decyzję podczas całej wyprawy - nie szukamy strzeżonego parkingu, tylko spinamy rowery, obwieszamy je brudnymi ciuchami i zostawiamy tutaj. I idziemy spokojnie zwiedzać Wenecję, a potem organizujemy konkurs kto szybciej wróci stopem do Polski.

Żegnajcie rowerki
Spędzamy 4 godziny spacerując po wąskich uliczkach,

mijając niezliczoną ilość kanałów

i przedzierając się przez jeszcze bardziej niezliczoną ilość turystów.

Wenecja... na pewno ma swój niepowtarzalny urok,

jednak jak dla mnie jest bardzo przereklamowana. Oprócz kanałów, charakterystycznych zabudowań, cudownej architektury, takiej jak Bazylika św. Marka


czy też Pałac Dożów możemy również spotkać pływające butelki w kanale,

czy też przejść się uliczkami o niezbyt miłym zapachu. Może to moje wrażenie, ale z reguły nie lubię miejsc, gdzie jest pełno ludzi, wolę zwiedzać np. ciche, spokojne miasteczko nad jeziorem w Alpach. A ceny, wszyscy straszyli nie wiadomo jakimi, a okazało się, że w niektórych barach jest nawet taniej niż w Weronie.
Ku naszemu zaskoczeniu rowery stoją nawet nietknięte i możemy pedałować dalej. Jest już późno, coś ok. 20, zaczyna robić się ciemno. Mieliśmy w planach dojechać w okolice Jesolo i rozłożyć się na plaży. Nie za bardzo nam to wychodzi. Jedziemy po drodze jeszcze robiąc zakupy w Lidlu 5 min przed jego zamknięciem :D Byliśmy ostatnimi klientami. Później kręcimy już w całkowitej ciemności. Jestem senna, zmęczona, ale jadę byle do przodu, czasem zjeżdżając na pobocze. W końcu natrafiamy na ścieżkę rowerową i padnięci postanawiamy rozbić się w lasku obok niej. Lasku, którego praktycznie nie było, jak się rano okazało, byliśmy może 3 m od drogi doskonale widoczni.

Dane wyjazdu:
143.50 km 10.00 km teren
07:30 h 19.13 km/h:
Maks. pr.:47.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XVII Happy Birthday

Środa, 4 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Poranek wita nas piękną pogodą, aż chce się żyć, a mając takie widoki z namiotu, to nie chce się z niego ruszać.

Jakoś jednak udaje nam się zebrać i ruszyć w dalszą drogę. Początkowo trzymamy się jak najbliżej jeziora,


w Desenzano skręcamy na Weronę. Rozpoczyna się nieciekawa, ruchliwa droga, która przed samym miastem zamienia się w autostradę. Nie mamy zamiaru szukać objazdu i dodawać sobie dodatkowych kilometrów, dlatego też nie zważając na zakazy jedziemy prosto. Sama Werona może spodobała by mi się, gdyby nie te tłumy turystów i pełno dodatkowych elementów na ulicach przez, które miasto traci swój klimat. Nie rozumiem po co stawiać posągi sfinksa i chińskie pagody obok amfiteatru, bo nie widzę żadnego związku pomiędzy nimi.


Amfiteatr
Zwiedzamy, a właściwie przejeżdżamy przez miasto i w końcu odnajdujemy najsłynniejszy balkon na świecie - balkonik Julii. Też tłumy turystów, trzeba się przeciskać, żeby wejść na podwórko, zrobienie zdjęcia pustego balkonu graniczy z cudem.



Zakochani na ścianie w przejściu na podwórko rysują serduszka, najlepsze było z napisem "Kocham Zenka"
Z miasta Romea i Julii ruszamy do kolejnej większej miejscowości na naszej trasie - Vincenzy. Tam już zupełnie inaczej, brak komercji, jest klimat. Do tego również turystów mniej. W mieście spotykamy parę z Tych podróżujących na motorze. Polacy radzą nam co zwiedzać i dają mapę Padwy, w której już byli.

Przejeżdżamy przez Vincenzę i kierujemy się na Padovę.



Vincenza
Zostało nam już do niej niewiele kilometrów, więc zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Za trzecim razem udaje się i rozbijamy się u typowej włoskiej rodziny obok kukurydzy. Zostaliśmy bardzo miło przyjęci, widać że ludzie ucieszyli się z naszego przyjazdu i jest to dla nich radosne wydarzenie. Dostajemy wodę z węża do umycia się i oczywiście jak zaczęłam myć głowę, to dostałam zaproszenie do łazienki ;D Niestety, już byłam umyta i nie skorzystałam. Otrzymaliśmy również pomidory i włoskie bułeczki od sąsiadki.
Wieczorem, gdy już byliśmy w namiotach i prawie zasypialiśmy do naszych gospodarzy zjechało się kilka aut, a z nich wysiadła niezliczona liczba osób. Rozpoczyna się birthday party :) Jakiś dziadek miał urodziny i cała rodzina przyjechała, żeby świętować razem z nim. Początkowo jest tak głośno, że o zaśnięciu nie ma mowy, jednak po 2 godzinach robi się ciszej i udaje mi się zasnąć.
Środa to dla Włochów chyba dzień świąteczny. Nie dość, że większość supermarketów była zamknięta, to jeszcze te urodziny. Racja, w środku tygodnia też należy się odpoczynek ;)

Dane wyjazdu:
102.43 km 0.00 km teren
06:10 h 16.61 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XVI Piraci drogowi

Wtorek, 3 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Z Lovero jedziemy nad Lago di Iseo, następnie uroczą ścieżką rowerową wzdłuż jeziora podziwiając cudowne widoki.





Później z powrotem wjeżdżamy na drogę i jedziemy nią do Iseo, gdzie skręcamy na Sarezzo pokonując 10 km podjazd.

Lago di Iseo z podjazdu
Znowu słoneczna, gorąca Italia daje mi się we znaki, jak dla mnie zdecydowanie za ciepło, a jest dopiero 11, albo nawet wcześniej. Zjeżdżamy do Sarezzo, gdzie kierujemy się na kolejny podjazd - przełęcz Cavallo. Zaczynała mi się kończyć woda, dlatego też jak tylko zobaczyłam w Lumezzane strzałkę do supermarketu to skręciłam w lewo i długo nie najechałam... Pedałuję pod górę i zauważam, że równolegle do drogi jest zjazd z fabryki na parking. Jakaś terenówka zjeżdża sobie tyłem na ten parking, aż tu nagle, gdy znalazłam się na jej wysokości, kierowca skręcił prosto we mnie. Najechał mi na przednie koło, na szczęście na tyle delikatnie, że zdążyłam zjechać na lewy pas. Ale to jeszcze nie koniec. Odjechałam może metr do góry, gdy gościu z całej siły nacisnął na pedał gazu i wjechał mi prosto w przyczepę. Wtedy już się wyłożyłam z całym moim dobytkiem na asfalcie, a Włoch nareszcie mnie zauważył. Całe szczęście, że zdążyłam podjechać trochę do góry, bo boję się pomyśleć co by było gdyby. Nie zmienia to faktu, że sytuacja pozostaje nadal nieciekawa. Jeżeli dołożyć do tego, że ja po włosku znam jedynie kilka słów, a sprawca wypadku rozmawia jedynie w tym języku to nie jest kolorowo. Na szczęście Marcelino okazał się spoko gościem, mój rower zawiózł do serwisu, mnie zaprosił do domu, gdzie mogłam się umyć i coś zjeść, oraz miałam przegląd na wszystkie włoskie telenowele. Cały czas próbowałam rozmawiać z jego żoną, ale dogadywanie się szło nam dosyć kiepsko. Gdy dostałam informację, że rower jest gotowy, to od razu Ornella zawiozła mnie do serwisu. Wszystko ok., tylko wylądowałam jeszcze 10km przed miejscem wypadku,co nie za bardzo mnie cieszyło. Serwisant zadał mi pytanie:Gdzie reszta?



Gdy usłyszał odpowiedź bardzo się zdziwił, jednak ja już przyzwyczaiłam się do samotnej jazdy i wolałam, żeby towarzysze czekali na mnie nad Gardą niż w nudnym Lumezzane. Jadę więc sama jakieś 40-50km, po czym docieram do Salo. Droga najpierw pod górę na wspomnianą przełęcz, w jednym mieście skręcam w wąską uliczkę, i ktoś jadący z naprzeciwka mówi mi, że jadę złą drogą, po czym dodaje: "Follow me". Prowadzi mnie samochodem tak chyba 2km po krętych i wąskich ulicach, po czym wjeżdżam na właściwą drogę. Skąd on wiedział gdzie chcę jechać? W Salo zatrzymuję się nad jeziorem, trochę krążę po promenadzie i z trudem odnajduję chłopaków. Jedziemy jeszcze jakieś kilka km i rozbijamy się na 50m od jeziora w ogródku starszego Włocha, który jak się okazało też kiedyś podróżował rowerem po Europie.

Wieczorem idę jeszcze popływać sobie w jeziorze, woda nawet jest ciepła, a później poszukuję wody do picia.


Chłopaki powiedzieli, że za jakieś 0,5 km jest zjazd na plażę i tam znajduję się kranik. Pojechałam i skręciłam, tylko, że nie znalazłam tam nic oprócz grupki miłych, młodych Włochów, którzy widząc że szukam wody zaproponowali mi colę i whisky, jednak ja chciałam only clean water. Gdy zobaczyli jak nabieram wodę z jeziora do butelki, powiedzieli "don't drink that" i wybuchnęli śmiechem.

Dane wyjazdu:
126.49 km 2.00 km teren
06:50 h 18.51 km/h:
Maks. pr.:52.42 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XV Bagno

Poniedziałek, 2 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

W pierwotnych planach miała być dzisiaj Gavia, jednak Piotrkowi padły kolana i musimy wybrać bardziej płaską alternatywę. W Mazzo z tej opcji tworzą się dwie drogi - Tomek z Markiem postanawiają jechać przez Mortirolę, bo nie wiedzieć czemu pomyliliśmy ten podjazd z Malga Palazzo.

Tabliczka informacyjna w Mazzo

Pod pomnikiem poświęconym Marco Pantaniemu

Oj było ostro

Ale dało radę :)

A Bóg map nie rozdaje, nie wiesz dokąd iść...
Chłopaki się uparli, że muszą zobaczyć jak to wygląda, a ja z Piotrkiem nie mamy ochoty zdobywać ścian z sakwami, dlatego jedziemy naokoło. Najpierw wpakowujemy się na ścieżkę rowerową, która zaraz się kończy i musimy zawrócić, później już jedziemy właściwą drogą robiąc tylko krótką przerwę pod Lidlem w Tirano.

Kościół w Tirano
W Tresendzie rozpoczynamy podjazd pod przełęcz. Apricę (1181 m n.p.m.). Na 13 km pokonujemy 700m przewyższenia, co daje całkiem łagodne nachylenie, jednak po wyjechaniu z lasu słońce grzeje strasznie mocno, co nie pozwala mi uznać ten podjazd za łatwy.


widoki z podjazdu
Piotrek lubiący wysokie temperatury wyjeżdża pierwszy, ja do Aprici docieram kilka minut później. Na przełęczy położone jest miasto o tej samej nazwie. Siadamy chwilę na ławce, właczam komórkę i odczytuję sms-a, że Piotrek z Markiem już są w Edolo. Jakim cudem?! Ano takim, że Mortirola może ostra jest, ale to nie Malga Palazzo.

Zjeżdżamy do nich i znowu nici z naszej włoskiej pizzy. Jedziemy kolejne 50 km i znajdujemy nocleg koło Lovero u młodego małżeństwa. Najśmieszniejsze było to, że na zapytanie czy możemy się u nich rozbić bez jakiegokolwiek wyrazu twarzy odpowiedziała:"Si". Gdy jednak po chwili wyszła z domu i pokazała nam bagno, to nie mieliśmy wątpliwości. Możemy. Dostaliśmy jeszcze od sąsiadki pomidory koktajlowe i ogórki. A co to jest to bagno? Po włosku - łazienka. Ostatni prysznic był chyba u Petka... Tak niewiele a jak cieszy...


Dane wyjazdu:
77.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XIV STELVIO ZDOBYTE!!!

Niedziela, 1 sierpnia 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 1

<= Poprzedni
Następny =>

Dzisiaj nasz najważniejszy dzień, podjeżdżamy pod główny cel wyprawy - Passo dello Stelvio. To prawie tak jak atak na Everest ;)Przesadzam. Ja tak czasem lubię ;P Ale właściwie to po to jechaliśmy te 1,5tys. km, żeby tutaj wjechać. No może nie tylko po to, bo przecież tak naprawdę to droga jest najważniejsza, a nie cel. Sam podjazd zaczynamy delikatnym nachyleniem od Pradu. Na początku jadę trzecia, jednak zatrzymuję się na dłużej i wtedy wyprzedza mnie Piotrek, którego doganiam w Trafoi, ostatniej miejscowości na trasie. Tam zatrzymuję się na ławeczce, przebieram się w jeszcze wilgotny pomarańczowy strój i doładowuję kremem czekoladowym, bo czuję, że bez takiego dopalacza będzie ciężko. Przy okazji obserwuję sobie spadający co chwila śnieg z nawisu. Huk ogromny, tak jakby ktoś coś dynamitem wysadzał. Po dłuższym odpoczynku ruszam dalej.

Lawina
Rozpoczyna się właściwy podjazd, jest ostrzej i serpentyny pojawiają się coraz częściej. Zatrzymuję się co chwilę, głównie po to, żeby robić zdjęcia, albo żeby się napić. Jedzie mi się bez porównania lepiej niż na Hochtor, ale to już chyba jest moje bardzo subiektywne odczucie. Wsparcie również lepsze niż na Hochtorze, więcej kolarzy, pewnie dlatego, że dzisiaj niedziela. Co jakiś czas słyszę Respect, Bravo, Complimenta itp. Najbardziej spodobało mi się jak jakiś dziadek powiedział: "Sie sind Super!" Taki doping naprawdę dodaje skrzydeł :)






Oczywiście zgodnie stwierdziliśmy, że najgorsza do wjechania była 4 serpentyna, a potem rower już sam jedzie ;)Zwłaszcza, że na górze zostałam powitana brawami od zmotoryzowanych. Niestety czasu na sesję zdjęciową nie miałam, mam tylko fotkę przy tablicy.

Oczywiście cieszyłam się ze zdobycia Królowej Dróg, jednak pozostał jakiś niedosyt, wrażenie, że Alpy "przeszły" tranzytem, a przecież to one były głównym celem wyprawy.

Ze Stelvio zjeżdżamy serpentynami, po drodze jeszcze zahaczamy o najwyższą drogową przełęcz Szwajcarii-Passo Umbrail

Następnie zjeżdżamy w słońcu serpentynami i tunelami do Bormio,






gdzie poszukujemy pizzerii, żeby będąc we Italii zasmakować prawdziwej włoskiej pizzy. Niestety, albo są zamknięte, albo otwarte dopiero po 19. Na rynku spotykamy ludzi, którzy również byli na Stelvio, tylko że samochodem. Ogólnie bardzo miło, jedna osoba nawet miała mi przesłać fotki jak wjeżdżam na przełęcz, niestety jeszcze ich nie otrzymałam. Tradycyjnej potrawy dzisiaj nie będzie, więc robimy zakupy w Lidlu i jedziemy dalej. Omijamy tunele przy okazji dodając sobie podjazdów, ale też zjeżdżamy serpentynami na zamkniętej dla ruchu drodze. Śpimy na trawie w pierwszym domu napotkanym po zjeździe.


Dane wyjazdu:
142.09 km 2.00 km teren
08:15 h 17.22 km/h:
Maks. pr.:59.90 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XIII Długi zjazd

Sobota, 31 lipca 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Chłodny poranek(w nocy było 3 stopnie!) rozpoczynamy od podjazdu pod ostatnią naszą przełęcz w Dolomitach - Passo Costalunga. Nie jest on ani stromy, ani też strasznie długi, byłam w szoku, jak już znajdowałam się na wysokości 1600m, a do końca zostało jeszcze kilka km. Właściwie to ostatnie 3 km są o bardzo niewielkim nachyleniu. Widokowo w porównaniu z poprzednimi podjazdami też szału nie było.



Końcówka podjazdu

Jak ja im zazdroszczę...

Pożegnanie z Dolomitami
Jakby na to nie patrzeć kolejna przełęcz zdobyta i teraz rozpoczynamy zjazd do Bolzano położonego na wysokości 270m n.p.m.Bardzo długi, bo aż 50km zjazd. Na początku serpentyny, później tunele, przejazdy przez wąskie uliczki włoskich miast i lądujemy w słonecznej Italii na ruchliwej szosie do Bolzano.

Bolzano
Samo miasto bardzo pozytywnie nas zaskoczyło pod względem rozwiązań dla rowerzystów, cały czas jedziemy ścieżkami rowerowymi. Jedynym naszym problemem jest to, że nie możemy odnaleźć supermarketu. Dopiero jakiś dziadek wskazuje drogę do Spara. Po zrobieniu zakupów, uff zdążyliśmy przed 3 godzinną przerwą obiadową, wracamy na ścieżkę i jedziemy nią do Merano.



Na straganie w Merano
Tu zaczyna się kolejny problem, okazuje się, że nasza planowana trasa jest zakazana dla rowerów ze względu na tunele :/. Znalezienie ścieżki rowerowej zajmuje nam ponad godzinę. Do tego zaczyna okropnie grzać. Widząc drewnianą wanienkę z trinkwasser postanawiam umyć głowę.

Przed tymi serpentynami myłam głowę
Nie wiem czy to mi pomogło, ale jechało się znacznie lepiej. Po godzinie przyszła jakaś siła i mogłam drzeć do przodu a podjazdy też wchodziły lekko. Cały czas jechaliśmy drogą rowerową w górę rzeki Etsch prowadzącą przez małe miejscowości.

Zamek w Kastelbell-Tschars
Nocujemy u miłej włoskiej rodziny w Oris. Nawet dostaliśmy pyszne ciasteczka na rano :) A jutro najważniejszy dzień - atakujemy Stelvio!

Dane wyjazdu:
91.91 km 25.00 km teren
07:23 h 12.45 km/h:
Maks. pr.:58.26 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XII Dolomity

Piątek, 30 lipca 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 2

<= Poprzedni
Następny =>

Dolomity to dla mnie najpiękniejsze góry jakie do tej pory miałam okazję zobaczyć na żywo, nawet inne wyższe części Alp nie wywarły na mnie takiego wrażenia. Do tego znowu mieliśmy niesamowite szczęście z pogodą, która dodała smaku już i tak zapierającym dech w piersiach widokom. Na zawsze pozostanie mi w pamięci obraz szczytów wyłaniających się powoli z chmur i ukazujących naszym oczom swoje piękne oblicze, czy też masyw Selli również otulony delikatnym puchem.
Wystartowaliśmy rano, jadąc początkowo szutrową drogą, później skręciliśmy na chwilę na asfalt, żeby znów powrócić na stary nasyp kolejowy. Szlak ten jest ok, jednak nie brakło na nim kilku niemiłych pagórków, pod które z trudem wypchałam rower już nie wspominając o tym, żebym mogła jakoś wjechać na nie. Szczęście...Gdyby Tomek nie złapał gumy,

to pewnie nie dane by nam było zobaczyć, pewnie widzielibyśmy tylko chmury...


Do Cortiny cały czas jedziemy ścieżką,


deniwelacja niewielka, nie wiemy nawet kiedy zdobywamy przełęcz Cimabianche. Zjazd również przyjemny, jednak jest wiele okazji, żeby go przerwać i zrobić zdjęcie.



W Cortinie pakujemy się na chwilę na targ,

W Cortinie
jednak staranowani przez tłum ludzi szybko wynosimy się stamtąd i rozpoczynamy podjazd pod przełęcz Falzarego. Nadal zamulam i zostaję daleko z tyłu, dlatego też dzisiaj cały czas wspomagam się mp3. Podjazd nie jest ani strasznie długi (tylko 14km), ani też ostry (7-10%), ale biorąc pod uwagę, że jest to kolejna przełęcz o wysokości powyżej 2000m to za łatwy też go uznać nie można. Towarzyszą mi widoki na okoliczne szczyty, jakieś tunele, jest też odcinek przez las, gdzie niewiele widać.




Na Przełęczy spędzam tylko kilkanaście minut, w tym kilka przeznaczam na przygotowanie się na deszcz. Chłopaki zdążyli uciec, ja niestety nie, na górze łapie mnie grad.


Niestety nie mam takiego zdjęcia, dlatego daję Piotrka.
Zjeżdżam,

Tunel na zjeździe
resztę spotykam przed Arabbą, jedziemy do tego miasta, gdzie zatrzymujemy się przy markecie. Tutaj padam i zaczynam wątpić czy za jasności wjadę na Pordoi, bo nie czuję się dobrze. Wykładam się na chwilę na murku i już słyszę głosy, że jedziemy. Teraz to mam to wiadomo gdzie i leżę dalej patrząc jak towarzysze zaczynają podjazd. Po chwili i ja się zbieram i jadę. Tylko 10km pod górę i 33 serpentyny, cóż to jest... Nie spieszy mi się, co chwilę zatrzymuję się, bo jest co focić.


Wokoło wszędzie burze, na szczęście jakoś mnie ominęły, chociaż deszcz do końca mnie nie oszczędził.


Masyw Sella

Tęcza
Widok na podjazd z góry

Na górę docieram ku mojemu zaskoczeniu po dwóch godzinach. Na prawdę, jak na mnie to szybko.
Na przełęczy




I spojrzenie w stronę zjazdu

Tak, właśnie zjazdu!
<Dojeżdżamy za Canazei i rozpoczynamy poszukiwanie noclegu, ostatecznie lądujemy na placu zabaw.

Dane wyjazdu:
72.52 km 5.00 km teren
05:10 h 14.04 km/h:
Maks. pr.:62.87 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

DZIEŃ XI Przyczepa jest szybsza niż myślisz

Czwartek, 29 lipca 2010 · dodano: 18.08.2010 | Komentarze 0

<= Poprzedni
Następny =>

Nie ma to jak zacząć dzień od podjazdu, na szczęście nie długiego, chociaż przełęcz nie taka niska, bo powyżej 1200m.

a z niej pierwsze widoki na Dolomity Lienzkie.
Zaczynamy zjazd, oczywiście chłopaki jadą pierwsi, ja za nimi, bo i tak jadę wolniej. Na pocz. ok, nie rozpędzam się za bardzo, widząc 10% odcinek daję trochę po hamulcach, ale cały czas z wyczuciem jadę kawałek i nie wiedzieć czemu zaczyna mną rzucać od prawej do lewej. Jechałam ok. 50km/h i nie jest to jakaś zawrotna prędkość, być może wjechałam w dziurę lub trafiłam na nagły podmuch wiatru. Robiłam co mogłam, żeby uspokoić wehikuł i żeby przyczepa mnie nie wyprzedziła. Niestety lub na szczęście dla mnie, przyczepa się wypina, a ja zjeżdżam trochę niżej i zatrzymuję się. Co by tu mówić, jestem w szoku, po raz pierwszy przydarzyło mi się coś takiego, nie potrafię nawet poprawnie ułożyć zdania po angielsku, pomimo tego, że normalnienie miałabym z tym problemu. Mówię tylko gościowi, który mi pomógł, że wszystko ok. i zaczynam się zbierać, najpierw składam zaczep, który nieco się rozwalił, potem zapinam przyczepę i pakuję worki. Nie jestem pewna czy dobrze złożyłam ten zaczep ale zaczynam zjeżdżać. Po drodze spotykam Tomka, który wyjechał po mnie, bo jak się okazało ktoś z auta jadącego za mną zauważył chłopaków i spanikowanym głosem opowiedział im, że "przyczepa się wypięła!!! ale żyje" i takie tam. Hmmm... ciekawe czy gdyby nie ten gościu to ktoś by się wrócił.
To wydarzenie i cały wczorajszy dzień powoduje, że podejmuję dramatyczną decyzję o odebraniu Piotrkowi mojej mapy w nadziei, że może to coś pomoże. Z Lienz kierujemy się w stronę słonecznej Italii, która jak widać na poniższych zdjęciach powitała nas chłodem, ulewnym deszczem i mocnym, zimnym wiatrem, tak mocnym, że zaraz za granicą musieliśmy przystanąć, bo nie dało się jechać.



W końcu ruszamy, nie możemy wiecznie siedzieć pod stołem. Jedziemy szukając jakiegoś szałasu. Niestety, wszystkie zamknięte. Cali przemoczeni rozpoczynamy podjazd pod Przeł. Cimabianche i już postanawiamy nawet rozbić się gdzieś w lesie na dziko, ale na szczęście udało nam się znaleźć nocleg w kopalni dolomitów, czyli śpimy z koparką.